Kamil Giżycki - Lwica Uanga.odt

(219 KB) Pobierz



 

 

 

 

KAMIL GIŻYCKI

 

 

 

 

LWICA UANGA

 

 

 

 

NASZA

KSIĘGARNIA

 

1969

 

 

LWICA UANGA

 

Elżbietka mieszkała ze swymi rodzicami na rozległej sawannie[1] w północnej części Wybrzeża Kości Słoniowej, w Afryce tropikalnej.

Dom rodziców Elżbietki, zbudowany na wzór chat murzyńskich, kryty był grubą strzechą z liści palmowych, zwisającą bardzo nisko i dającą doskonałą ochronę przed żarem słonecznym. Otwory drzwiowe i okienne zasłaniały maty bambusowe, które łatwo dawały się podnosić i opuszczać. Ponieważ pośród Murzynów mieszkających w głębi kraju nie spotyka się złodziei, a nawet nie znane im jest słowo „kradzież", maty wystarczały zupełnie i nie trzeba było masywnych drzwi ani skomplikowanych zamków.

Tuż za domem rozciągał się ogromny ogród otoczony wysoką siatką drucianą. W ogrodzie rosły cytryny, zielone pomarańcze, smaczne i soczyste, ale tak delikatne, że nawet mowy być nie mogło o przewożeniu ich do Europy.

W ogrodzie tym Elżbietka miała swoje „Zoo". Było tam kilka oswojonych antylop, kilka małpek figlujących pociesznie, był żuraw koroniasty mieniący się cudnie w słońcu metaliczną barwą piór, był także i marabut, ogromne ptaszysko z rodziny bocianów – niby to poważny i dostojny, a zawsze myszkujący za jakimś smacznym kąskiem, często nawet zaglądający do kuchni domowej, skąd zawzięcie przeganiał go ścierką Mamadu, czarny kucharz.

Pewnego dnia przybył do domu rodziców Elżbietki biały myśliwy, który z licznym orszakiem Murzynów łowił w sawannie zwierzęta dla europejskich ogrodów zoologicznych. Podczas polowania myśliwy natrafił na gniazdo lwów. W gnieździe były małe. Lwica z taką wściekłością rzuciła się na Murzynów w obronie swoich dzieci, że kilku z nich poważnie poraniła i trzeba było ją zabić. W gnieździe znaleziono dwa dwutygodniowe może lwiątka. Jedno z nich lwica padając przydusiła, drugie zaś, samiczkę, zabrano i Murzyni nazwali ją „Uanga", co w ich języku znaczy „Jedynaczka".

Tę właśnie Uangę podarował biały myśliwy Elżbietce.

Uanga była stworzeniem małym, niezdarnym, o nadmiernie dużej głowie, grubych, krótkich łapkach i cienkim, łysym ogonku. Sierść miała delikatną i puszystą niby jedwab, koloru jasnopiaskowego, na którym wyraźnie znaczyły się ciemniejsze cętki.

Elżbietka niezmiernie lubiła zwierzęta, toteż uradowana z podarunku, natychmiast wynalazła obszerny koszyk, wyścieliła go mięciutko i postawiła w swoim pokoju. Wyszukała również butelkę i smoczek i ułożywszy swą pupilkę w ciepłym i miękkim gniazdku, nakarmiła ją mlekiem.

Uanga bardzo szybko nauczyła się pić z butelki. Ssała smoczek zawzięcie, zachłystywała się mlekiem, mruczała z zadowolenia, a najedzona – wyciągała się na miękkiej pościeli i spała po kilka godzin bez przerwy. Ale kiedy budziła się, wypoczęta i głodna, a nie poczuła delikatnego dotknięcia rączek Elżbietki i nie zobaczyła pełnej butelki mleka – zaczynała płakać i skarżyć się tak żałośnie, że słychać ją było nawet daleko w ogrodzie.

 

Mijały tygodnie i miesiące. Uanga z małego, bezradnego stworzenia zmieniła się powoli w spore zwierzę. Miała co prawda wciąż jeszcze zbyt wielką głowę i zbyt grube łapy, ale sierść jej nabrała ciemnozłotego połysku, zniknęły ciemne cętki, ogon pokrył się krótkim włosem, a koniec ogona zdobiła całkiem już spora kitka. Malutkie przedtem i prawie bezbarwne oczy nabrały ciemnożółtego koloru i patrzyły bystro i z zaciekawieniem.

Uanga nie spała już teraz w koszyku, lecz miała duży, wygodny materac. Nie lubiła jednak na nim leżeć i często wślizgiwała się pod moskitierę[2] do łóżka Elżbietki i tu układała się u niej w nogach.

Pewnej nocy Uanga posłyszała w pokoju cichutki szelest, coś jakby delikatne tarcie skórą o podłogę. Lwica ostrożnie podniosła głowę i uważnie rozejrzała się po ciemnym pokoju. Tuż koło drzwi zasłoniętych bambusową matą zobaczyła długie, potężne cielsko zakończone małą, płaską, trójkątną głową z dwojgiem jarzących się ślepi. Ślepia dostrzegły widocznie Uangę, bo wpatrywały się uporczywie w lwiczkę, a z szerokiej paszczy potwora wysuwał się cienki, rozdwojony na końcu, poruszający się z ogromną szybkością język.

Uanga nigdy jeszcze w swym krótkim życiu nie oglądała podobnego stwora, ale czuła, że ten niespodziewany gość jest śmiertelnym wrogiem. W jednej chwili, szybko jak błyskawica, przesunęła się pod moskitierą i skoczyła na podłogę. Stwór, pełznący już od drzwi w stronę łóżka, zatrzymał się na moment, podniósł nieomal wpół ciała, sprężył i z głośnym sykiem niby pocisk runął na lwiczkę. Lecz spóźnił się o ułamek sekundy i ciężkie jego cielsko z głośnym klaśnięciem upadło na podłogę, gdy jednocześnie Uanga, odsądziwszy się, potężnym susem uskoczyła w bok, przewracając stolik, na którym stał duży, kryształowy wazon.

Huk upadającego stolika i rozpryskującego się szkła obudził śpiącego w sąsiednim pokoju ojca Elżbietki i już po kilku minutach napastnik legł martwy. Była to półtorametrowej długości, gruba jak pięść dorosłego człowieka żmija rogata, bardzo rzadko spotykana w sawannach, ale tak jadowita, że ukąszenie jej powoduje niechybną śmierć w krótkim czasie.

Uanga jednak przypłaciła swoją waleczność drobnym kalectwem, bo jeden z odłamków wazonu, odbiwszy się od ziemi, ostrym jak brzytwa brzegiem odciął lwiczce ucho tuż przy głowie.

W miarę jak Uanga rosła, coraz więcej czasu spędzała w ogrodzie. Wszystko ją tutaj niezmiernie interesowało, najwięcej jednak – menażeria Elżbietki. Pierwsza znajomość ze zwierzętami wypadła dość niefortunnie. Antylopy zobaczywszy lwiczkę uciekły w największym popłochu i skryły się do swoich stajenek, rozstawionych wśród zarośli.

Małpki siedzące na drzewach narobiły tak piekielnego wrzasku, że przestraszona lwiczka schowała ogon pod siebie i szukała opieki u Elżbietki, tym bardziej że niegodziwe zwierzęta zaatakowały ją pomarańczami, łupinami bananów, a nawet twardymi, boleśnie godzącymi orzechami palmowymi.

Żuraw koroniasty na widok dużego, płowego zwierzęcia kilku silnymi ruchami skrzydeł uniósł się przezornie w górę i, usadowiwszy się na strzesze domu, z wielką nieufnością spoglądał na nowego gościa.

Najspokojniej przyjął pojawienie się lwiczki – marabut. Stał jak zwykle na jednej nodze, zadumany i na pozór obojętny na wszystko, ale kiedy Uanga podeszła do niego, tak potężnie uderzył ją swym silnym dziobem, że lwiczka w pierwszej chwili przewróciła się na ziemię, a potem zerwawszy się uciekła na wpół przytomna, postękując z przerażenia.

 

Czas mijał szybko. Uanga wyrosła już na dużą lwicę o pięknych, wysmukłych kształtach, foremnej głowie i muskularnych nogach. Krótka, lśniąca sierść nabrała koloru złocistoczerwonego, a koniec kity u ogona stał się niemal zupełnie czarny. Zmieniły się również ruchy lwicy. Chodziła teraz poważnie i z godnością nosiła głowę. Coraz częściej – szczególnie nocą – wykradała się z domu i stanąwszy na podwórzu patrzyła w niebo usiane milionami gwiazd. Coraz częściej i baczniej słuchała stłumionych odgłosów dochodzących z pobliskiej sawanny.

Szczególnie jeden głos wzbudzał w niej dziwny niepokój i tęsknotę. Był to potężny basowy ryk, który huczał jak grom i głusząc wszystkie inne głosy niósł się daleko, daleko poprzez sawannę w ciemność nocy. Ryk ten przybliżał się każdego wieczora coraz bardziej i wołał Uangę z jakąś przemożną siłą. Wabił ją w nieznane strony, ku bezkresnej sawannie i niczym nie skrępowanej wolności.

Pewnej nocy Uanga zniknęła. Na drugi dzień Murzyni znaleźli jej ślady: przeskoczyła ogrodzenie, a dalej odbicia jej łap widniały obok odcisków potężnego lwa i prowadziły w sawannę.

Minęło kilka tygodni od zniknięcia Uangi, a w okolicy poczęła grasować para lwów, wyrządzająca dotkliwe szkody. Lwy napadały bydło przy wodopojach, nocą zaś podkradały się do wiosek i porywały z zagród kozy i świnie. Kilku odważniejszych Murzynów urządziło zasadzkę, sprytne zwierzęta jednak nie tylko zdołały jej uniknąć, ale jeszcze rozpędziły i mocno poturbowały niefortunnych myśliwych. Odtąd też – jakby w odwet – lwy zaczęły napadać także i na ludzi. Najpierw na pojedynczych, zapóźnionych wędrowców lub pasterzy, potem na ludzi idących z pracy na roli, a wreszcie nawet na grupki kupców niosących na targ bawełnę i jarzyny.

Strach padł na okolicę, tym bardziej że mimo kilkakrotnych obław lwy zawsze potrafiły w porę zniknąć bez śladu w sawannie. Wkrótce o lwach poczęły krążyć niesamowite opowieści, we wszystkich jednak lwica przedstawiana była stokroć gorzej od lwa, wszystkie też głosiły zgodnie, że lwica nie ma jednego ucha.

Wreszcie pewnego dnia myśliwi wykryli, że samica ma w okolicy gniazdo z małymi i razem z lwem poluje przy pobliskim wodopoju, by daleko nie odbiegać od swych dzieci. Zebrano natychmiast kilkuset ludzi i zrobiono obławę. Tym razem lwy zostały otoczone i lew padł pod gradem kul, lwica zaś ciężko raniona przebiła się przez łańcuch nagonki i zniknęła gdzieś w sawannie. Przeszukano teraz nieomal każdą piędź ziemi; gniazdo znaleziono, lwica jednak przepadła bez śladu.

Z gniazda zabrano dwa maleńkie, niezdarne jeszcze lwiątka i oddano je Elżbietce. Doświadczeni Murzyni radzili lwiątka zabić, bo jeśli matka żyje, to będzie ich szukać – większość jednak była zdania, że lwica po tak ciężkich ranach żyć już nie może i lwiątka na pewno są sierotami.

Elżbietka, która bardzo boleśnie odczuła ucieczkę Uangi, z radością teraz zajęła się malcami. Karmiła je smoczkiem, pieściła, a nawet na noc zabierała z sobą do łóżka.

Minęło kilka dni. Pewnej jasnej, księżycowej nocy Elżbietka obudziła się z uczuciem przedziwnego lęku. Siadła na łóżku i przytuliła do siebie oba lwiątka, które mrucząc sennie, ułożyły się jej na rękach. Nagle zatrzeszczała lekko w drzwiach bambusowa mata i do pokoju wsunął się potężny zwierz. Bezszelestnie przeszedł kilka kroków, lecz nagle posłyszawszy mruczenie lwiąt sprężył się cały i jednym szarpnięciem łapy zdarł moskitierę.

W jasnej poświacie księżyca Elżbietka zobaczyła teraz ogromną lwicę, która rozwarłszy szeroko paszczę uzbrojoną długimi, białymi kłami, warcząc głucho gotowała się do skoku. Przerażona dziewczynka patrzyła na pałające niby rubiny ślepia zwierzęcia, na potężny łeb pozbawiony jednego ucha i nagie zduszonym i rwącym się głosem krzyknęła:

– Uanga!

Na dźwięk tego głosu zwiotczały napięte mięśnie zwierzęcia, wargi okryły bielejące kły, ogromne łapy delikatnie wsparły się na łóżku, a szorstki, gorący język przejechał przez twarz dziewczynki. Potem lwica delikatnie wzięła w pysk oba lwiątka i tak cicho, jak weszła, zniknęła z pokoju.

 

 

POGROMCA TYGRYSA MORSKIEGO

 

Dwunastoletni Umaru mieszkał w Djibouti[3], portowym mieście kraju Somali, leżącym we Wschodniej Afryce. Umaru jako prawdziwe dziecko Somali miał skórę czarną jak heban, był bardzo zgrabny, doskonale zbudowany i pływał jak ryba. Małą, podłużną jego głowę zdobiła bujna, wijąca się w kędziorach czupryna koloru czerwonej miedzi. Nie myślcie jednak, że Umaru był rudy. O, nie! Czerwoność ta pochodziła od... wapna, którym Murzyni Somali posypują sobie włosy, by wytępić z nich małe, natrętne owady.

Umaru mieszkał z matką w glinianej chatce o płaski dachu. Na dachu można było sobie spokojnie leżeć w nocy i patrzeć na usiane gwiazdami niebo, słuchać gwarliwego nucenia świerszczy, a także zachwycać się jaskrawym światłem dwu latarni morskich, które w miarowych odstępach czasu omiatały swoimi promieniami miasto i morze. Najbardziej jednak lubił Umaru słuchać szumu fal uderzających z łoskotem o kamienne groble budującego się portu lub pełzających z dziwnie łagodnym szmerem po równych piaszczystych wybrzeżach.

W dzień Umaru rzadko bywał w domu. Skoro świt wybiegał na wybrzeże zobaczyć, czy na redzie[4] nie rzucił kotwicy jaki statek pasażerski, lub też śpieszył do portu, by zasięgnąć języka, czy w ciągu dnia statek taki nadpłynie. Statki handlowe nie interesowały go zupełnie, szczególnymi względami darzył natomiast statki pasażerskie, niezmiernie zaś lubił potężne kolosy oceaniczne, sprawiające wrażenie pływających miast, pełne różnobarwnego tłumu ludzi.

Jeśli statku pasażerskiego na redzie nie było, Umaru biegał po wybrzeżu szukając krabów, muszli i przeróżnych żyjątek morskich, jakie odpływ pozostawiał w małych wgłębieniach piasku. Zbierał je co rychlej w mały koszyczek spleciony z trawy morskiej i niósł do miasta na targ. Ponieważ zwykle pierwszy pojawiał się na wybrzeżu, przeto znalezione przezeń ślimaki i kraby były najpiękniejsze i łatwo udawało mu się rozprzedać je wśród chętnych nabywców. Zarobiwszy w ten sposób kilkanaście centimów[5], Umaru kupował u starego Araba garść daktyli i fig. Figi zjadał natychmiast, daktyle zaś niósł matce, która owoce te suszyła, mełła na mąkę zwaną durra, a z mąki piekła w popiele przepyszne placki.

Ale Umaru nie czekał na gorące podpłomyki. Szedł znów na wybrzeże i albo towarzyszył rybakom w ich wyprawach na pełne morze, albo szperał na odległych mieliznach w poszukiwaniu dużych barwnych muszli i krzaków koralowych, których szczególnie dużo bywało po gwałtownych burzach morskich. Zdobyczy tej jednak nie nosił na targ, lecz, wysuszywszy na słońcu, sprzedawał osobiście podróżnym i turystom przybywającym do portu z odległych krajów.

W czasie tych wypraw Umaru często widywał trójkątne płetwy grzbietowe rekinów buszujących licznie po wodach Zatoki Adeńskiej i cieśniny Bab-el-Mandeb. Czerwonawą skórę tych potężnych ryb znaczyły ciemne, poprzeczne pasy i stąd biali ludzie nazywali je tygrysami morskimi.

Umaru nienawidził rekinów całym sercem. Miał z nimi porachunki za swego ojca, Mamadu, najlepszego rybaka na całym wybrzeżu Somali.

Stało się to przed kilku laty na oczach całego nieomal miasta. Umaru był wtedy zupełnie małym chłopcem, pamiętał jednak doskonale, jak ojciec będąc już blisko portu napadnięty został przez rekina. Byłby może wyszedł zwycięsko z tej opresji, gdyby rekin zaatakował go na wodzie głębokiej. Wtedy mógłby dać nurka i jeśli zdołałby rozpruć brzuch napastnika ostrym nożem, jaki każdy rybak Somali nosi przy sobie, ocalałby. Niestety, woda była zbyt płytka i Mamadu zginął, zanim motorówka ratunkowa zdążyła odbić od brzegu.

Umaru bardzo kochał swego ojca i przysiągł, że skoro tylko dorośnie, będzie tępił bezlitośnie krwiożercze tygrysy morskie.

Na razie jednak był mały i starał się, jak umiał, pomagać matce. Ale nie myślcie, że właściwym zajęciem małego Murzynka było zbieranie muszli i krabów. Miał on zajęcie bardziej popłatne, chociaż trochę niebezpieczne, wymagające nadzwyczajnej umiejętności pływania i dużej odwagi.

Skoro tylko na redzie stanął statek pasażerski, Umaru płynął z całą czeredą chłopców murzyńskich do statku i wyławiał w wodzie pieniążki rzucane z wysokiego pokładu przez pasażerów. Nie była to jednak sztuka, pieniążek bowiem upadłszy w wodę tonął bardzo powoli i można go było wyłowić bez trudu. Ale na każdy taki pieniążek czekało kilkunastu pływaków i oczywiście zwykle zdobywał go najsilniejszy. Dlatego też Umaru wynalazł sobie zajęcie, w którym miał bardzo mało konkurentów. Oto wybiegał na pokład statku ,i za pół franka zeskakiwał w morze. A skoki jego były tak piękne, tak pełne wdzięku, że zachwyceni pasażerowie obdarowywali go chętnie nie tylko drobnymi monetami niklowymi, ale dość często i mniejszymi banknotami.

Zebrawszy już nieco pieniędzy Umaru wykonywał swój skok popisowy. Wybiegał na górny pokład i stawał na burcie jednej z łodzi ratunkowych. Przez chwilę stał nieruchomo, podobny do lśniącej, hebanowej statuetki[6], i badał wzrokiem rozpościerającą się nisko toń morza pokrytą ruchliwą gromadą łódek, szalup i holowników. Wybrawszy odpowiedni moment i wolne miejsce do skoku, wydawał ostrzegawczy okrzyk i w imponującym rzucie ciała zawisał w powietrzu. Z rozkrzyżowanymi szeroko ramionami opadał w dół niby olbrzymia mewa rzucająca się na żer. Nagle drobne ciało chłopca przekoziołkowywało w powietrzu raz i drugi, lecąc na pozór zupełnie bezwładnie. Patrzącym ludziom zamierały serca, gdyż zdawało się, że chłopak uderzy plecami w zwierciadło wody i zginie na miejscu. Ale tuż nad samą wodą Umaru błyskawicznym ruchem podrzucał całe ciało, wyciągał sztywno ramiona i złożonymi dłońmi wcinał się miękko w morze. W zielonej toni widać było dokładnie, jak szedł głęboko do dna. Za chwilę jednak wypływał o kilkanaście metrów dalej, spoglądając śmiejącymi się oczyma na przerażone twarze widzów. Gdy wreszcie dopływał do trapu[7] i wbiegał po nim na pokład, pasażerowie witali go okrzykami niekłamanego zachwytu i do małej czarnej ręki wpychali pośpiesznie mnóstwo monet.

Umaru uśmiechał się radośnie i łapiąc oddech w zmęczone płuca, dziękował grzecznie:

– Merci, musiu, merci!

Słowo „musiu" wypowiadał z prawdziwym wdziękiem właściwym małym Murzyniątkom i każdy wiedział, że oznacza ono „monsieur"[8] – „pan".

Schowawszy pieniądze do woreczka zrobionego z rybiego pęcherza i przytroczywszy go do paska przytrzymującego wąską przepaskę na biodrach, Umaru skakał w wodę i płynął w ogromnych szczupakach do portu. Tu zwykle odwiedzał sklep starego przyjaciela, Araba, Ahmeda ben Bara i kupował kawał wzorzystego perkalu na suknię dla matki. Kupował też sporą garść daktyli, ale daktyle zjadał po drodze do domu, uważając widocznie, że przysmak ten słusznie należy mu się za ciężką pracę.

Pewnego dnia przybił do Djibouti potężny parowiec z Dalekiego Wschodu. Był to olbrzym, jakiego chłopcu nigdy jeszcze dotąd nie zdarzyło się widzieć. Umaru jak zwykle popłynął do statku z całą gromadą swych czarnych rówieśników, nie brał jednak udziału w wyławianiu gęsto rzucanych z pokładu drobnych monet, lecz opływał statek wokoło, podziwiając jego olbrzymie rozmiary. Wreszcie po ogromnych ogniwach łańcucha kotwicznego wdrapał się na pokład, ale skakać zaczął dopiero wtedy, gdy większa część łodzi odpłynęła od statku do portu. Skoki wykonywane z ogromnej wysokości przyniosły mu hojną nagrodę, pasażerowie bowiem nie pożałowali licznych datków. Zachęcony powodzeniem, Umaru postanowił wykonać jeden z najtrudniejszych skoków z kilkoma koziołkami w powietrzu i dlatego wdrapał się na żelazne słupy blokowe, na których spuszczano w dół łodzie ratunkowe.

Już w chwili skoku bystre oczy chłopca spostrzegły ostrą, trójkątną płetwę grzbietową rekina, prującą gładką powierzchnię wody. Rozmiary jej wskazywały aż nadto wyraźnie, że tygrys morski płynący szybko w stronę parowca należał do olbrzymów. Ale Umaru cofnąć się już nie mógł. Lecąc w dół wiedział doskonale, że wpadnie w toń o kilka zaledwie kroków od paszczy potwora.

W chwili gdy Umaru pogrążył się w wodzie, na statku także zauważono rekina. Marynarze i pasażerowie zamarli w oczekiwaniu tego, co teraz miało nastąpić. Wszyscy przecież widzieli, jak tygrys morski chlusnął potężnym ogonem i niby torpeda runął w to miejsce, gdzie spadł Murzynek. Lecz nagle z piersi patrzących wyrwał się okrzyk ulgi: oto z toni wychyliła się czerwona czupryna chłopca, a w chwilę potem i cała głowa. Murzynek rozejrzał się wokoło, a następnie kilkoma gwałtownymi ruchami odpłynął w stronę morza, na bardzo głęboką wodę. Płynął posługując się jedną tylko ręką, w drugiej bowiem trzymał swój krótki, błyszczący nóż.

Ciemny kształt rekina pokazał się tuż pod powierzchnią wody. Potwór musiał być pewny zdobyczy, bo nagle przewrócił się na grzbiet ukazując biały brzuch i szeroko otwartą paszczę uzbrojoną w długie zakrzywione zęby. Ale w tej samej chwili Umaru znikł pod wodą i zebrani na pokładzie ludzie ujrzeli tylko tuż przy lśniąco-białym brzuchu potwora czarną rękę Murzynka uzbrojoną w nóż. Rekin skręcił się jak błyskawica, potem wyskoczył prawie do pół ciała nad wodę i runął znów w głębię, lecz ta krótka chwila wystarczyła, by ludzie na statku mogli zobaczyć, że brzuch straszliwej ryby rozcięty został prawie na całą długość. Zielonawa toń zabarwiła się ogromną purpurową plamą. Z gwałtownych ruchów, jakie wykonywał tygrys morski w kłębiącej się wokół wodzie, widać było, że potwór odniósł śmiertelną ranę.

A Umaru tymczasem wychynął tuż koło dzioba statku i wdrapał się szybko po łańcuchu kotwicznym na pokład, witany głośnymi okrzykami podziwu i radości.

 

 

DUDU

 

Cała afrykańska puszcza tropikalna wie dobrze, że największym gadułą jest Dudu. Ludzie biali nazwali go ichneumonem, a czarni mieszkańcy wiecznie zielonych puszcz zwą go po swojemu: „Du-du", co znaczy po prostu: „Gaduła".

Dudu jest drapieżnikiem, zgoła nienasyconym żarłokiem, a przy tym nałogowym ciekawskim. Wałęsa się po puszczy i zagląda w każdy kąt. Ciekawi go każdy kłąb gnijących liści, każde próchniejące drzewo, każda dziupla, wgłębienie w ziemi i każda nora. Wszystko musi zobaczyć swymi maleńkimi, do paciorków podobnymi oczkami, każdy przedmiot musi obwąchać i dotknąć czarnym, zawsze wilgotnym noskiem.

A wzrok i węch ma wspaniały. Przechodząc obok spróchniałego pnia natychmiast wywęszy, że gdzieś w głębi znajduje się ogromna, tłusta larwa, i bez chwili zastanowienia poczyna ostrymi pazurkami rozgrzebywać próchno, by wkrótce raczyć się zdobyczą. Równie łatwo wyszukuje ukryte we wgłębieniu pod liśćmi lub zakopane w piasku jaja żółwie. Stanowią one ulubiony przysmak Dudu, toteż delikatnie rozdziera pergaminową powłokę jaj i wypija je ostrożnie nie roniąc ni odrobiny.

Doskonale potrafi wypatrzyć żerujące wśród traw młode pantarki, wykryć schowane w głębokiej dziupli pisklęta dzioborożca, potrafi złowić zwinną jaszczurkę, mysz leśną czy wielkouchego szczura polnego.

Nie gardzi i owadami. Z równym apetytem zjada wszelakie żuki, modliszki, olbrzymie wije, termity, szarańczę; brzydzi się natomiast skorpionami i pająkami, uważając je widocznie za strawę zbyt nieprzystojną dla swego podniebienia.

Wędrując przez puszczę, Dudu gaworzy sam z sobą lub opowiada wszystkim – czy kto chce, czy nie chce słuchać – swoje przygody. Opowiada je beztrosko, nie przerywając nawet wtedy, gdy łapczywie pożywia się jakimś smakołykiem. Z intonacji opowiadań łatwo poznać, czy Dudu jest zadowolony, czy też humor niezbyt mu dopisuje. Szczyt jednak kunsztu stanowi napuszona, samochwalcza pieśń, jaką śpiewa na całą puszczę po zabiciu węża. Trzeba bowiem wiedzieć, że Dudu to nieubłagany, śmiertelny wróg węży. Nienawiść jego do węży jest tak wielka, że dla walki z wężem gotów wyrzec się najsmaczniejszego nawet kąska, gotów porzucić jamkę pełną jaj żółwich, której kiedy indziej broniłby do śmierci.

Dudu atakuje każdego węża, niezależnie od jego wielkości i stopnia jadowitości. Jest to tym większe bohaterstwo, że jad węża przedstawia dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo, w walce zaś, gdzie nierzadko decyduje o zwycięstwie ułamek sekundy, konieczna jest niesłychana odwaga i zwinność.

Po zwycięskim boju Dudu pusząc się okrąża zwłoki swego wroga i długo, długo opowiada o walce, jaką stoczył.

Pewnego dnia przynieśli mi Murzyni maleńkie stworzonko, pokryte delikatną sierścią o rdzawej barwie. Zwierzątko podobne było do młodego szczurka, ale w pyszczku zamiast siekaczy gryzonia miało bielutkie i ostre jak szpilki kiełki drapieżnika. Był to młodziutki Dudu, złapany w czasie pierwszej swojej samodzielnej wyprawy na łowy. Włożyłem zwierzątko do małej klatki, wstawiłem spodek z mlekiem i wrzuciłem garść bawełny. Dudu mleko wypił, a z bawełny zrobił sobie posłanie, na którym natychmiast. zwinął się w kłębek i nakrywszy się długim puszystym ogonkiem, beztrosko zasnął.

Po kilku godzinach przepędzonych w puszczy powróciłem do domu i chciałem znów maleńkiego ichneumona nakarmić; ten wyśliznął mi się zręcznie z klatki, wskoczył na moje ramię, a potem wlazł za koszulę i wystawiając tylko swój stożkowaty łepek – począł się wrzaskliwie dopominać o jedzenie.

Od tej chwili Dudu zadomowił się zupełnie w moim bungalow[9], czując się niejako członkiem rodziny. Szybko zawarł znajomość, a później zaprzyjaźnił się z psami, w równie dobrej komitywie pozostawał ze wspaniałym kotem Kri-Kri, polubił też bardzo młodego oswojonego szympansa Maciusia.

Po kilku dniach Dudu począł się rządzić w domu jak szara gęś. Dokładnie zwiedził wszystkie pokoje, przejrzał szafkę z bielizną, szafę na broń, bibliotekę, zrewidował szuflady biurka i ku niesłychanemu zdumieniu czarnego służącego powyciągał na środek werandy całą masę różnych, mniej lub więcej jadowitych owadów. Po oczyszczeniu mieszkania wdrapał się na strych, w którym odkrył widocznie bogato zaopatrzoną w tropikalną faunę[10] spiżarnię, gdyż z góry dochodził bez przerwy lekki tupot jego łapek po matach zastępujących sufit i cieniuchny, pełen zadowolenia pisk.

Buszowanie, po pokojach, strychu i krokwiach podtrzymujących ogromną, grubą strzechę z liści palmowych nie przeszkadzało zupełnie ichneumonowi przychodzić na werandę i tu albo wypijać mleko, jakie boy[11] nalewał mu na spodek, albo też używać wesołej zabawy z psami czy szympansem Maciusiem.

Najmilszą zabawą Dudu była jazda na psim ogonie. Skoro tylko zobaczył na werandzie psy wylegujące się na chłodnej, betonowej posadzce, natychmiast podkradał się i chwytał ostrymi ząbkami któregoś z nich za nogę. A gdy pies podskakiwał zbudzony i zaczynał uciekać, Dudu wczepiał mu się pyszczkiem w koniec ogona i pozwalał się ciągnąć naokoło domu. Psy uważały początkowo tę zabawę za mocno niewłaściwą, potem jednak tak im się podobała, że same zachęcały ichneumona do przejażdżki.

Przyjaźń Dudu z szympansem przerodziła się w obustronną miłość. Maciuś wywoływał zawsze rano swego przyjaciela ze strychu, a gdy ten z radosnym piskiem przybiegał na wezwanie – szympans częstował go bananem lub pomarańczą, a potem był mocno zmartwiony, że dary te nie robiły na ichneumonie żadnego wrażenia. Wnet jednak dwaj przyjaciele szli na poszukiwanie przygód w pole ananasów lub w pobliski gaj bananowców, skrzętnie omijając kuchnię, by nie oberwać ścierką od kucharza Taa.

Stosunek Dudu do ludzi ułożył się w sposób zupełnie prosty. Dudu wiedział doskonale, że panem domu jestem ja i na moje zawołanie zjawiał się natychmiast. Z czarną służbą żył w stosunkach przyjaznych, choć nie pozbawionych pewnego lekceważenia, ale każdego obcego Murzyna wyganiał natychmiast z werandy domu, gryząc go po gołych piętach i zmuszając do ucieczki.

W czasie obiadu Dudu zachowywał się zawsze spokojnie i nigdy nie prosił – jak to czyniły psy – o jakiś kąsek. Wyjątek stanowiła pieczeń z bawołu lub antylopy. Już sam zapach tej potrawy zmieniał go nie do poznania. Dudu poczynał tańczyć, oczy biegały mu niespokojnie, a język raz po raz oblizywał czarny, wilgotny nosek. Wystarczyła sekunda nieuwagi, a ichneumon niby błyskawica wskakiwał na stół, porywał kawałek pieczeni z talerza i znikał z nią w krzakach hibiscusa[12], rosnących na klombie przed domem. Psy oczywiście rzucały się za nim w pogoń chcąc mu zdobycz odebrać, szympans z głośnym krzykiem biegł przyjacielowi na ratunek, a zielony babuin – małpa pełniąca funkcję stróża – poszczekiwał basem i ciskał na psy kamienie.

Powstawał piekielny gwałt i rwetes, ale już po chwili psy wracały na werandę z minami wielce zawstydzonymi, skomląc cichutko i ocierając o ziemię podrapane nosy. Dudu zaś zjadał łapczywie przysmak, zadowolonym gaworzeniem wyrażając uznanie kucharzowi.

Z biegiem tygodni i miesięcy coraz dłuższe i dalsze stawały się wyprawy łowieckie ichneumona, który jednak zawsze zjawiał się w domu na obiad i kolację. Często z wycieczek tych powracał poturbowany i pokrwawiony, zawsze jednak wesoły, zawsze gadatliwy i wścibski. Rany goiły się szybko, o guzach zapominał prawie natychmiast i chociaż pełna miska stała zawsze obok jego gniazdka, wolał włóczyć się po puszczy w poszukiwaniu przygód, niż prowadzić żywot wygodny, leniwy i spokojny.

W któreś niedzielne popołudnie siedziałem sobie na werandzie i przeglądałem pocztę otrzymaną z Europy. Psy leżały wyciągnięte na chłodnej posadzce obok mego fotela, szympans Maciuś bawił się nie opodal piłką, a Dudu zwinięty w kłębuszek spał na moich kolanach. W pewnym momencie posłyszałem przeraźliwy krzyk szympansa. Spojrzałem w jego stronę i ze zgrozą spostrzegłem w odległości niespełna dwóch kroków długie, czarne cielsko węża, który nastraszony widocznie przeraźliwym krzykiem małpy podniósł przednią część ciała na jakieś pół metra w górę i kierując szybkimi ruchami swoją trójkątną głowę to w moją stronę, to w stronę Maciusia, patrzył na nas swymi zimnymi, okrutnymi oczkami.

Zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie, w gadzie bowiem poznałem niezmiernie jadowitą czarną wiperę, której ukąszenie bywa zawsze śmiertelne. Nie miałem pod ręką żadnej broni, nie mogłem również odskoczyć w bok, gdyż fotel był zbyt głęboki, a każde, najmniejsze nawet moje poruszenie mogło spowodować natychmiastowy atak wipery. Widocznie instynkt zachowawczy powstrzymywał także od ruchu i szympansa, stał bowiem niby wrośnięty w posadzkę i patrząc na węża, coraz ciszej powtarzał swoje pełne przerażenia: öh, öh, öh.

Tymczasem wąż podniósł się jeszcze wyżej, jakby przygotowując się do skoku, wysunął długi rozwidlony język i rozwarłszy szeroko paszczę, w której błysnęły zakrzywione kły, syknął złowrogo.

To, co się stało w następnej chwili, dokonało się w jakimś nieuchwytnym prawie ułamku sekundy. W powietrzu mignął długi brązowy cień i z taką siłą uderzył w gada, że wąż jak odrzucona wichrem gałąź potoczył się aż pod murowaną barierę werandy.

To skoczył Dudu. Ze snu zbudził go krzyk szympansa, ale dopiero syk węża zdradził mu obecność śmiertelnego wroga. Walka, jaka teraz rozegrała się na werandzie, była świadectwem bezprzykładnej odwagi i nieopisanej wprost zręczności ichneumona. Wąż, zaskoczony niespodziewanym atakiem, z błyskawiczną szybkością wykręcił swym potężnym, blisko dwumetrowym cielskiem i równie szybko zaatakował ichneumona. Ale Dudu nie darmo pochodził z rodu łowców węży, nie darmo posiadał mięśnie twarde jak stal sprężyste! Prześlizgując się tuż przed wężem, nieuchwytnymi dla oka ruchami unikał wściekłych uderzeń, zmuszając jednocześnie gada do ciągłego kręcenia się w kółko. W miarę walki ruchy ichneumona stawały się coraz szybsze, zdawało się nieomal, że zmienił się w rudawą mgławicę krążącą wokół czarnego cielska.

Rozwścieczony wąż zadawał krótkie, lecz straszne uderzenia swoją płaską, trójkątną głową, widać było jednak, że uderza na oślep, że mimo ogromu swego cielska traci siły. Nagle gad podskoczył w górę, nieomal na całą swą długość, a potem z głośnym klaśnięciem upadł na ziemię. I w tej chwili zobaczyłem zdumiony, że Dudu wisi jakby przylepiony u jego szyi i z całej siły zaciska swoje szczęki na potężnym karku węża tuż u nasady głowy.

Po kilku minutach potworny gad leżał już bez życia, a Dudu dysząc ciężko i dygocąc ze zmęczenia próbował rwącym się piskiem wyśpiewać swoją pieśń zwycięzcy.

Spod mego fotela wylazły teraz schowane tam psy i jeżąc sierść obwąchiwały gada z wyraźnym obrzydzeniem, a Maciuś, chwyciwszy z kosza złocistą pomarańczę, pchał ją pod nos bohaterskiego przyjaciela i w swojej szympansiej mowie przemawiał doń tkliwie: öhöh, öhöh!

Zwycięska walka z wężem nie zmieniła na pozór w niczym wesołego i wścibskiego usposobienia ichneumona. Bawił się jak zwykle z Maciusiem i psami, wychodził na poszukiwanie przygód w puszczę, a powróciwszy zmęczony do domu, układał się ufnie na moich kolanach do snu lub też – popiskując żałośnie – pokazywał krwawiące rany odniesione w walce z jakimś napastnikiem. A jednak wydawało mi się, że Dudu stał się jakby dojrzalszy, stateczniejszy, że w ruchach jego zaczęła przebijać jakby pewna godność. Odnosiłem też wrażenie, że ichneumon czuje się odpowiedzialny za bezpieczeństwo współżyjących z nim w domu istot.

Z niezwykłą powagą przeprowadzał zawsze rano i wieczorem dokładną inspekcję wszystkich kątów w całym mieszkaniu i w znajdującej się obok łazience, po czym dopiero zaglądał do kuchni, gdzie od dnia zwycięstwa nad wężem był gościnnie przyjmowany i karmiony przeróżnymi ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin