READER CHARLES
KLASZTOR I MIŁOŚĆ
TOM 1
Rozdział I
Nie mija dzień ponad światem, by nikomu nie znani ludzie nie dokonywali wielkich czynów, nie wypowiadali słów ważkich, znosząc godnie cierpienie. Ci skromni bohaterowie, myśliciele i męczennicy, pozostają nieznani aż do chwili, gdy wielu niegdyś wielkich karleje, a mali osiągają wielkość. Są jednak również bohaterowie zagubieni w sennej świadomości świata: ich życie i charaktery pogrzebano w dawnych annałach. Nie odcyfruje ich zwykły czytelnik — zapiski są zbyt zwięzłe i chłodne. Brak w nich życia, nie przemawiają do serca człowieka, lecz jak ziarna grochu odbijają się tylko od jego piersi, nie będzie ich mógł nawet pojąć; notatka nie jest bowiem gawędą, tak jak szkielet nie ma ludzkiego kształtu.
Te zapiski ważkich prawd pozostają martwą literą dla przeciętnych ludzi; skrybowie zostawili zbyt wiele pola dla wyobraźni, a wyobraźnia należy do rzadkich darów natury. Powieściopisarz może tu więc być pożyteczny ogółowi jako pośrednik i tłumacz.
W pewnej omszałej kronice spisanej nie najlepszą łaciną jest rozdział, w którym każde zdanie przynosi jakiś fakt. Opowiedziano tam beznamiętnie dziwną historię dwojga ludzi, których życiu nie towarzyszył dźwięk trąb, a śmier-
ci — pieśń. Umarli czterysta lat temu; spoczywają teraz na tych surowych kartach — jak kryształy w skałach — nie budząc współczucia. Los skrzywdził ich za życia i krzywdzi jeszcze po zgonie. Jeśli tylko potrafię ukazać wam to, co się kryje za suchymi notatkami kronikarza, zechcecie chyba wynagrodzić im obojętność stuleci i przyjmiecie te dwie zbolałe dusze — na jeden dzień — do serca.
W czasie, gdy rozpoczyna się nasza opowieść, mijała właśnie połowa piętnastego stulecia. Ludwik XI był władcą Francji; Edward IV okrutnym królem Anglii, a Filip „Dobry”, złamawszy serce swej kuzynce Jacqueline, siłą i podstępem pozbawiwszy ją tronu, bez przeszkód panował długie lata w Holandii.
Eliasz wraz ze swą żoną Katarzyną mieszkał w małym miasteczku Tergou. W hurcie i detalu handlował suknem, jedwabiem, szarym płótnem, a zwłaszcza garbowaną skórą — materiałem wysoce cenionym przez klasy średnie, ponieważ noszony lat dwadzieścia jeszcze odbijał ciosy noży, co w tym stuleciu, w którym ludzie tak szczodrze używali oręża, było nie lada zaletą kaftana. Nawet podczas obiadu mężczyzna mógł przerwać na chwilę posiłek i zarżnąć sąsiada z powodu drobnej różnicy zdań.
Stadło było zamożne i mogłoby żyć bez trosk doczesnych, gdyby nie dziewięcioro dzieci. Gdy przychodziły na świat, jedno per annum, witano je radośnie, a świętym szczere składano dzięki. Póki rodzice byli młodzi, traktowali dzieci jak urocze zabaweczki, które niebiosa wynalazły ku rozrywce, szczęściu i jako pociechę ludziom w wolne od handlu wieczory.
Lecz gdy młode latorośle wystrzeliły w górę, a rodzice się postarzeli i na własne oczy widzieli los rodzin obarczonych potomstwem, obawy i troski zmąciły ich miłość. Byli to ludzie nader rozsądni i przezorni; w Holandii niedbali rodzice są taką samą rzadkością jak nieposłuszne dzieci. Gdy więc olbrzymi bochen wjeżdżał na tacy, wyglądający niczym opasana rowem forteca i obszedłszy stół w krąg, zdawał się topnieć, Eliasz i Katarzyna spoglądali na siebie mówiąc:
— Kto im da chleba, gdy nas zabraknie?
Słysząc tę uwagę, młodsze latorośle musiały przywołać na pomoc cały synowski respekt, żeby nie stracić nic ze
swej małej holenderskiej pewności siebie. Ich zdaniem obiad i wieczerza były rzeczą tak naturalną jak wschód i zachód słońca i jak długo to ciało niebieskie wędrować będzie wokół ziemi, tak długo brązowy bochen musi obchodzić krąg rodzinny i napełniać ich żołądki, a potem wyrastać na nowo w domowym piecu. Uwaga rodziców obudziła jednak narodową skłonność do rozważań u starszych chłopców, a często powtarzana zrodziła dużo refleksji w rodzinnym gronie, u jednych dobre, u innych złe, zależnie od charakteru myślącego.
— Kasiu, dzieci tak rosną, ten stół będzie rychło za mały.
— Cóż możemy na to poradzić, Eliaszu? — rzekła Katarzyna, odpowiadając kobiecym zwyczajem nie na słowa męża, lecz na jego myśli.
Niepokój o przyszłość stał się z czasem nie tak dojmujący, lecz bardziej dokuczliwy. Wolni mieszczanie byli równie dumni jak szlachta. Ci dwoje nie mogli znieść myśli, że ktoś z ich krwi mógłby stracić pozycję w mieście po śmierci rodziców.
Tak więc z rozwagą i samozaparciem starali się przyodziać wszystkie małe ciałka, nakarmić wszystkie głodne gęby i jeszcze odłożyć niewielki fundusz na przyszłość; gdy oszczędności rosły, czuli przyjemność, której nie zna sknera odkładający dla siebie.
Pewnego dnia drugi z kolei syn, dziewiętnastoletni, z zewnętrznym opanowaniem, które tak wielu ludzi wprowadziło w błąd w ocenie prawdziwej natury holenderskiego narodu — przystąpił do matki i poprosił ją o wstawiennictwo u ojca, aby go wysłał do Amsterdamu i umieścił u kupca.
— Podoba mi się ten zawód: kupcy są bogaci — rzekł. — Jestem mocny w rachunkach. Proszę cię, kochana mamo, stań po mojej stronie, a będę zawsze, jak i teraz, twoim dłużnikiem.
Katarzyna w trwodze uniosła ręce i spytała z niedowierzaniem:
— Jak to? Chcesz porzucić Tergou!
— Cóż znaczy dla mnie ta czy inna ulica? Jeżeli mogę porzucić ludzi z Tergou, na pewno mogę porzucić kamienie.
— Jak to? Chcesz opuścić swego ojca teraz, gdy się postarzał?
— Matko, jeżeli mogę opuścić ciebie, mogę i jego.
— Chcesz zostawić biednych braci i siostry, którzy cię tak bardzo kochają?
— Jest ich dość w domu beze mnie.
— O czym myślisz, Ryszardzie? O kogo bardziej troszczymy się niż o ciebie? Czekaj, czy może odezwałam się do ciebie zbyt ostro? Czy byłam dla ciebie niedobra?
— Nigdy, dokąd ma pamięć dosięga. A gdyby tak było, nigdy nie usłyszałabyś o tym ani słowa — rzekł Ryszard poważnie, lecz ze łzami w oczach. — Matko, wszystko zależy od twego słowa, a nic nie może zmienić mego postanowienia. Będziecie mieli o jednego mniej do żywienia.
— Ach, oto czego narobiłam swoim językiem — wy- buchnęła Katarzyna i po chwili zaczęła płakać, ujrzała bowiem swe pierwsze pisklę na brzegu gniazda, próbujące skrzydeł, aby odlecieć w świat. Ryszard był spokojny, miał silną wolę i matka wiedziała, że nigdy nie rzucał słów na wiatr.
Rezultat rozmowy był zgodny z prawem natury; młody Ryszard pojechał do Amsterdamu z twarzą tak ponurą i smutną, jakiej nie widziano u niego nigdy przedtem i z sercem ciężkim jak głaz.
Tego popołudnia było o jedną gębę mniej przy kolacji. Katarzyna spojrzała na. krzesło Ryszarda i gorzko zapłakała. Eliasz krzyknął szorstko i gniewnie do dzieci: „Usiądźcie szerzej! Możecie przecież rozsunąć się!” Odwrócił na chwilę głowę ku oparciu swego krzesła i zamilkł.
Ryszard wyruszył w świat i nie kosztował ich już nigdy ni grosza, ale na ekwipunek chłopca i zainstalowanie go w domu Vander Stegena kupiec wydał wszystkie swoje oszczędności, zostawiwszy sobie tylko jedną złotą koronę. Zaczęli na nowo. Minęły dwa lata: Ryszard znalazł miejsce w handlu dla brata i również Jakub opuścił Tergou tuż po obiedzie, który podano o jedenastej przed południem. Tego dnia przy kolacji Eliasz przypomniał sobie, co zaszło ostatnim razem, szepnął więc: „Usiądźcie szerzej, kochani!” Do tego momentu Katarzyna nie chciała widzieć luki przy stole, bo córka, również Katarzyna, uprosiła ją, by nie smuciła się tego wieczora, przeto matka odpowiedziała:
— Nie, kochanie, obiecuję ci, ze nie będę, skoro to sprawia przykrość moim dzieciom. — Ale gdy Eliasz szepnął:
— Usiądźcie szerzej! — rzekła:
— Stół będzie wnet za duży dla dzieci, a myślałeś, że jest zbyt mały.
Wygłosiła to zdanie ze sztucznym spokojem, ale w ostatniej chwili przesłoniła twarz fartuchem i gorzko zapłakała.
— Najlepsi nas porzucają — łkała — to okrutne.
— Nie, nie! — rzekł Eliasz — nasze dzieci są dobrymi dziećmi i wszystkie są nam jednako drogie. Nie zwracajcie uwagi na matkę. Lepsze to, co Bóg nam zsyła, niż to, przed czym nas ochrania — i należy stwierdzić, że mężczyźni są z natury niewdzięczni, a kobiety nierozsądne.
— A ja wam powiadam, że Ryszard i Jakub byli ozdobą naszej gromadki — szlochała Katarzyna.
Mała szkatułka opróżniła się znowu i, by ją napełnić, oszczędzali jak mrówki. W tych czasach spekulacja była jedynie czymś w rodzaju gry w karty i w kości. Eliasz znał tylko jedną drogę do bogactwa, powolną i pewną. „Do grosza grosz, a zbierze się trzos” — było jego skromną dewizą. Wszystko, czego nie musiał włożyć do interesu lub wydać na niezbędne potrzeby, wędrowało do małego kuferka ze stalowymi okuciami i ozdobnym kluczykiem. Odmawiali sobie najskromniejszych nawet wygód i, porozumiewając się wzrokiem, wymieniali uśmiechy z większą może radością, niż gdyby folgowali swym własnym potrzebom. I tak po trzech latach uciułali dość, aby urządzić czwartego syna jako krojczego, a najstarszą córkę jako krawcową w Tergou. Było jeszcze dwoje nie zabezpieczonych: ich własny handel mógł dostarczyć pracy dla tej dwójki. Ale kuferek był opróżniony aż do dna, a równocześnie brakowało gotówki i towaru na półkach.
Niestety! pozostawało jeszcze na utrzymaniu rodziców dwoje niezdolnych do zarobienia na chleb i dwoje nie mających do tego ochoty. Wśród pierwszych Idzi — Idzi garbus, tyleż głupi co złośliwy, jakby składał się tylko z głowy, pazurów i głosu, przed którym uciekały psy i nie uprzedzone kobiety, trzymający się bez przerwy maminej spódnicy, i mała Kasia — biedne dziewczątko, poruszające się tylko o kulach. Cierpiała, lecz uśmiech rozjaśniał bladą
twarzyczkę i fiołkowe oczy o długich jedwabistych rzęsach, a słowa gniewu lub skargi nigdy nie pojawiały się na jej ustach. Dwaj leniwi — to najmłodszy, Sybrandt — nicpoń zbyt lubiący zabawę, i Korneliusz — najstarszy, który miał własne plany (trzymał się domu) i czekał na spadek. Wyczerpani ciągłym wysiłkiem, a nade wszystko zniechęceni moralnym i fizycznym kalectwem będących ich ciężarem dzieci, zmartwieni rodzice mawiali często: „Co je czeka, gdy my już nie będziemy mogli zapewnić im opieki?”. Gdy już powtórzyli to wiele razy, rozjaśnił się nagle ich domowy horyzont. Mawiali dalej w ten sposób, bo przyzwyczajenie jest drugą naturą, ale wyrażali to pełne troski zdanie już na pół mechanicznie, dodając pogodnie i wesoło „Chwała świętemu Bawonowi i wszystkim świętym, mamy przecież Gerarda”.
Młody Gerard żył latami własnym życiem i na uboczu, nie budząc w rodzicach ani obaw, ani wielkich nadziei. Nie niepokoili się, bo miał zamiar obrać stan duchowny, a Kościół potrafił zawsze utrzymać swe dzieci, nie przebierając w środkach. Nie żywili także wielkich nadziei, ponieważ rodzina nie miała powiązań z możnymi tego świata, aby zapewnić mu prebendę, zaś obyczaje młodzieńca były lekkomyślne, niepoważne — nasz sukiennik mógłby tolerować je co najwyżej u przyszłego pomocnika w sklepie. Gerard zajmował się głupstwami: czytaniem i sztuką pisania, a tak był tym pochłonięty, że często z trudem odrywano go od ksiąg wezwaniem do posiłku. Dzień był dla niego zawsze zbyt krótki, nosił więc puszkę z hubką i krzesiwem oraz siarkowe zapałki, żebrał o ogarki świec u sąsiadów i zapalał je o najbardziej bezsensownych porach — tak, zimą nawet o ósmej w nocy, gdy sam burmistrz już spoczywał w łóżku. Do swych praktyk, w domu zaledwie tolerowanych, znajdował zachętę u mnichów z sąsiedniego klasztoru. Nauczyli go sztuki pięknego stawiania liter i kształcili dalej, póki pewnego dnia w środku lekcji nie zrobili odkrycia, że uczeń przerósł mistrzów. Zwrócili mu na to żartobliwie uwagę. Chłopiec spuścił głowę i poczerwieniał. Sam to już podejrzewał, ale nie ufał swemu sądowi w materii tak delikatnej.
— Synu mój — rzekł stary mnich — jak to się dzieje, że będąc obdarzony przez Boga tak niezawodnym okiem,
subtelną, a jednak mocną ręką i sercem miłującym ten piękny kunszt — jak to się dzieje, że nie zdobisz równie pięknie, jak piszesz? Zwój pergaminu wygląda ubogo, dopóki winieta z owoców i liści oraz bogate arabeski nie obrzeżą wzniosłych słów i nie zachwycą zmysłów tak, jak słowa duszę i rozum. Nie wspominam już o podobiznach zmarłych cnotliwych mężów i niewiast, którymi rozmaite rozdziały winny być ozdobione, by żywe i łagodnie zmieszane barwy nie tylko koiły wzrok, ale i serce było pokrzepione przez wizerunki świętych w chwale. Odpowiedz mi, synu. —
Gerard zmieszał się i wybąkał, że próbował parokrotnie sztuki iluminowania rękopisów, ale nie bardzo mu się to udawało. Na tym też stanęło.
Wkrótce potem zjawił się pełen zapału przyjaciel — mecenas, nieoczekiwanie przybierając postać pewnej starszej damy. Małgorzata, siostra braci van Eycków, która ich przeżyła, porzuciła Flandrię i przyjechała doczekać końca swych dni w ojczystym kraju. Kupiła mały domek w pobliżu Tergou. Z czasem dowiedziała się o Gerardzie i obejrzała kilka jego prac. Podobały się jej tak bardzo, że posłała do niego swą służebną Reicht Heynes, aby zaprosić chłopca. Nawiązała się znajomość. Nie mogło być inaczej, skoro malutkie Tergou po raz pierwszy posiadało aż dwoje miłośników sztuki. Początkowo starsza dama straszliwie przygasiła odwagę Gerarda. Podczas każdej wizyty wyciągała ze skrytek i kątów rysunki i malowidła. Wśród nich były jej własne dzieła, które wydawały się chłopcu doskonałością nie do osiągnięcia. Lecz podczas gdy jako artystka górowała nad nim, jako kobieta podnosiła jednak młodzieńca na duchu. Pani Małgorzata i Reicht rychło poznały go na wskroś niczym odwróconą wewnętrzną stroną na wierzch rękawiczkę. Między innymi posiadły tajemnicę, której nie udało się odgadnąć zacnym mnichom, poznały przyczynę, dla której nie próbował sztuki Uumi- nowania. Chłopca po prostu nie było stać na złoto, błękit ani purpurę. Mógł sobie pozwolić tylko na tanie barwniki w proszku. Bał się poprosić matkę o kupno wyszukanych farb, mając zresztą pewność, że prosiłby ją na próżno. Wtedy Małgorzata van Eyck dała mu odrobinę złota, trochę cynobru, ultramaryny i kawałek dobrego welinu, aby miał
na czym malować. Niemal ją uwielbiał. Gdy wyszedł, dogoniła go Reicht ze świeczką i dwiema monetami — Gerard
o mało jej nie ucałował. Ale cenniejsza nad złoto i lapis- -lazuli była miniaturzyście sympatia, którą obdarzano samotnego entuzjastę. Sympatia już się zrodziła, a gdy chłopiec ją odwzajemnił, pomiędzy starą malarką i młodym kaligrafem rozgorzała serdeczna przyjaźń, charakterystyczna dla tamtych czasów. W owym stuleciu bowiem żadna wyraźna granica nie oddzielała sztuk pięknych od wysoko rozwiniętego kunsztu rzemieślniczego. Nie było różnic mię- rzy tymi, którzy je uprawiali; w tej epoce artyści poszukiwali się wzajem i darzyli sympatią. Gdyby to ostatnie stwierdzenie zastanowiło malarzy lub pisarzy haszej doby, pozwalam sobie przypomnieć, że na samym początku nawet chrześcijanie kochali się wzajemnie.
W oparciu o tak czcigodną znajomość, pokrzepiony kobiecą sympatią, Gerard robił postępy w nauce i nabierał wprawy. Jego nastrój też poprawiał się w sposób widoczny. Odrywany do obiadu od pracy nad inicjałem „G” oglądał się jeszcze za siebie, ale gdy już zajął miejsce przy stole, okazywał wielki talent towarzyski. Poczucie humoru, dotąd w nim ledwie kiełkujące, nagle zabłysło i często rozśmieszał całe towarzystwo przy stole i podtrzymywał wesołość bądź własnym dowcipem, bądź anegdotami, olśniewająco nowymi dla kupieckiej rodziny, bo zaczerpniętymi ze starożytności.
Aby odwzajemnić się swym przyjaciołom mnichom za wszystko, co im zawdzięczał, sporządził wyśmienite kopie dwóch najcenniejszych manuskryptów — żywotu założyciela zakonu i komedii Terencjusza — na dostarczohym przez klasztor welinie.
Znamienity i potężny książę Filip Dobry, książę Bur- gundii, Luksemburga i Brabancji, hrabia Holandii i Zelandii, pan Fryzji, hrabia Flandrii, Artois i Hainaut, władca Salins i Macklynu, był wszechstronnym człowiekiem.
Potrafił prowadzić wojny tak dobrze jak inni królowie, a w sztuce kłamstwa przewyższał go tylko król Francji. Był wyśmienitym myśliwym, umiał czytać i pisać. Jego zamiłowania były rozległe i żarliwe. Jak kobieta lubował
się w klejnotach i okazałych strojach. Czule kochał panny z fraucymeru i zaiste malarstwo także, czego dowodem podniesienie do stanu szlacheckiego Jana van Eycka. Szaleńczo lubił również olbrzymów, karłów i Turków. Zawsze obok niego stali, jak wrośnięci w ziemię, lśniący od klejnotów Turcy w turbanach. Agenci królewscy zwabiali ich podstępnie ze Stambułu hojnymi obietnicami; ale gdy tylko władca miał ich w swej mocy, chrzcił brutalnie w wielkiej kadzi. Ale to uczyniwszy, potem pozwalał im kucać do woli z twarzami zwróconymi w stronę Mekki i wzywać Mahometa, ilekroć im się podobało, śmiejąc się w kułak z naiwnych, którym się zdawało, że są dalej niewiernymi. Trzymał w klatkach lwy i sforę lampartów przyuczonych przez ludzi Wschodu do polowania na zające i sarny. Słowem wielbił wszystko, co rzadkie, prócz zwykłych cnót. Był amatorem rzeczy osobliwie pięknych lub szatańsko brzydkich. Największą zaletę księcia stanowiła hojność dla biedaków, a na drugim miejscu to, że poważnie popierał sztuki. Właśnie teraz dał tego jaskrawy dowód. Wyznaczył nagrody za najświetniejsze dzieła sztuki złotniczej dwu rodzajów: religijnego i świeckiego; item za najlepsze obrazy malowane przy użyciu białka, ojej u lub tempery — na desce, jedwabiu lub metalu wedle wyboru artysty; item za najlepszy witraż malowany na szkle; za najpiękniejsze iluminowanie i winiety na welinie; za najpiękniejsze, również na welinie, pismo. Burmistrzowie kilku miast otrzymali rozkaz udzielenia pomocy wszystkim uboższym współzawodnikom. Mieli przyjąć ich dzieła i przekazać je z należytą troską do Rotterdamu na koszt swoich kilku miast. Gdy wieść tę oznajmił herold na ulicach Tergou, tysiące ust otworzyło się z podziwu, a jedno serce uderzyło mocniej — serce Gerarda. Powiedział nieśmiało rodzinie, że będzie usiłował zdobyć dwie z tych nagród. Osłupieli w milczeniu, dech im zaparło jego zuchwalstwo, lecz wtem okropny chichot niczym petarda wybuchnął na podłodze. Gerard spojrzał w dół i ujrzał karła, który rozdziawiwszy usta od ucha do ucha i wyszczerzywszy kły, pękał ze śmiechu. Natura, pragnąc wynagrodzić Idziemu mały wzrost, obdarzyła go wzamian najbardziej gromkim głosem. Jego szept brzmiał jak fagot. By!* jak skarłowaciałe, o szerokich
lufach, moździerze na fortyfikacjach, bardziej przypominające donice niż działa, ale ryczące jak lwy.
Gerard poczerwieniał ze złości, tym bardziej że i inni zaczęli już chichotać. Bledziutka Kasia spostrzegła to i zaróżowiły się jej policzki. Powiedziała łagodnie:
— Dlaczego się śmiejecie? Czy dlatego, że to nasz brat, uważacie, że nie może być zdolny? Tak, Gerardzie, próbuj wraz z innymi. Wiele ludzi mówi, żeś zręczny, a mama i ja będziemy prosić Przenajświętszą Dziewicę, by poprowadziła twą rękę.
— Dziękuję ci, Kasiu. Pomódl się do Matki Bożej, a mama kupi mi welin i farby do miniatur.
— Ile to będzie kosztowało, mój chłopcze?
— Dwie złote korony (około trzech szylingów i czterech pensów angielskich).
— Co? — jęknęła matka. — Za cztery pensy można mieć buszel1 żyta. Mam strwonić koszt miesięcznego utrzymania domu, jedzenia, mięsa i ognia na kominku na takie głupstwa! Piorun niebieski by we mnie uderzył, a moje dzieci poszłyby na żebry.
— Mamo! — westchnęła błagalnie Kasia.
— Och, daj spokój, Kasiu — rzekł Gerard z westchnie...
gosiadabrowska