Faulkner William - REZYDENCJA - 3 tom Trygolii.doc

(1851 KB) Pobierz
FAULKNER WILLIAM

 

Faulkner William

REZYDENCJA

 

 

 

mink

 

 

Przysięgli orzekli: — Winien — a sędzia powiedział:             

Dożywotnie więzienie — ale on ich nie usłyszał. Nie słuchał. W rzeczywistości nie był zdolny słuchać od pierwszego dnia, kiedy sędzia uderzył drewnianym młoteczkiem w swój wysoki pulpit, i uderzał tak dłu­go, dopóki on, Mink, nie oderwał wzroku od dale­kich drzwi sali sądowej, by zobaczyć, czego chce ten człowiek, a wtedy tamten, sędzia, pochylił się nad pulpitem, krzycząc głośno: — Hej, Snopes! Zabił pan czy nie zabił Jacka Houstona? — a on, Mink, odpo­wiedział: — Proszę rai dać teraz spokój. Nio widzi pan, że jestem zajęty? — a potem odwrócił głowę, by znów spojrzeć na dalekie drzwi w głębi sali, wrze­szcząc poprzez mur drobnych pustych twarzy: — Sno- pesl Flem SnopesI Niech ktoś idzie poszukać Flema Snopesa, zapłacę mu. Flem zapłacił Bo nie miał czasu słuchać. Praw'dę mówiąc, cała ta pierwsza jego wyprawa, to wyciągnięcie go, skutego razem z policjantem, z celi więziennej do sądu, by­ła — podobnie jak każda z następnych codziennych wędrówek w kajdanach — niedorzeczną, oburzającą, głupią ingerencją, przerwą i komplikacją w rozwiąza­niu obydwu problemów: jego, Minka, i przeklętego prawa. Gdyby tylko zaczekali i zostawili go w spoko­ju, pozwolili mu dalej stać z rękami uczepionymi kra­ty i wyglądać przez okienko ponad ulicą, co było jego kategoryczną potrzebą przez długie mie­siące, od dnia uwięzienia aż do otwarcia rozprawy!

7. począł ku, przez pierwsze kilka dni za okratowa- nyni okienkiem niecierpliwiła go tylko jego własna niecierpliwość, a także — owszem, przyznawał to — jego własna głupota. Na długo przedtem, nim przy­szedł moment, kiedy musiał wycelować i strzelić, w ¡odział, że kuzyn Flem — jedyny członek jego kia­mi, który miał możność i powód, by uwolnić go od konsekwencji tego czynu — nie będzie w tym cza­sie obecny. Wiedział nawet, dlaczego Flema nie bę­dzie tu co najmniej przez rok. Sadyba Francuza była za mała, wszyscy wiedzieli tu wszystko o wszystkich, wszyscy odgadliby przyczynę tej podróży do Teksasu nawet bez awantur i wrzenia, jakie wywoływała w całej okolicy ta córka Varnera, od kiedy odkryła (ona czy ktokolwiek inny) pierwsze włosy w pewnym miejscu na swoim ciele, nie mówiąc już o tych awan­turach zeszłej wiosny i lata, kiedy ten zadzierzysty chłopak MacCarronów warczał i odpędzał wszystkich innych. Zupełnie jak sfora psów.

1 otez na długo przedtem, nim Flem się z nią oże­nił, on, Mink, i wszyscy inni w promieniu dziesięciu mil od Sadyby Francuza wiedzieli, że stary Will Var­ner będzie musiał ją wydać za mąż za kogokolwiek, i to jak najszybciej, jeśli nie chce mieć za kilka mie­sięcy nieprawego wnuka w domu. A kiedy właśnie Flem w końcu się z nią ożenił, on, Mink, bynajmniej nie był zdziwiony. Oczywiście: Flem zawsze miał szczęście. No, dobrze, może zdecydowało nie tylko szczęście: był on jedynym człowiekiem w Sadybie Francuza, który mógł kiedykolwiek stawić czoło, wy­trzymać i przetrzymać starego Willa Varnera, i któ­ry wygryzł ze sklepu Jody'ego Varnera, syna Willa, a teraz sięgał po połowę tego, co zostało, jako zięć starego Willa. Żeniąc się z jego córką w porę, by ją

uchronić przed urodzeniem nieślubnego dziecka, Flem nie tylko miał zostać prawowitym mężem tej piekiel­nej dziewczyny, która od piętnastego roku życia roz­palała żądzę we wszystkich mężczyznach poniżej o- siemdziesiątki samym swoim sposobem chodzenia — ale jeszcze mu za to zapłacono. W dodatku miał pra­wo, ilekroć przyszła mu ochota — i z powszechną aprobatą w Sadybie Francuza — włożyć rękę pod tę spódnicę, która doprowadzała do szału każdego męż­czyznę, przez samo wyobrażenie, że czyjaś inna ręka to robi.

Wiedział więc, że Flema tu nie będzie, kiedy on go będzie potrzebował, bo rozumiał, że Flem i jego żo­na muszą pozostać z dala od Sadyby Francuza przy­najmniej tak długo, by każdy, kto spojrzy na dziec­ko, które z sobą przywiozą, nie pękał ze śmiechu, słysząc, że to jednomiesięczne niemowlę. Tylko że gdy ten moment wreszcie nadszedł, gdy nie można już było dłużej odkładać palącej konieczności wyce­lowania i naciśnięcia spustu — zapomniał o tym. Nie, to kłamstwo. Nie zapomniał. Po prostu nie mógł już czekać dłużej: sam Houston nie pozwoliłby mu dłużej czekać, i to także było jeszcze jedną krzywdą, którą wyrządził mu Jack przez sam akt swojej śmierci: zmu­sił jego, Minka, do zabicia go akurat w tym czasie, gdy jedyna osoba, która go mogła ocalić i musiałaby to zrobić, chcąc czy nie chcąc, przez stare i niezmien­ne prawo więzów krwi, znajdowała się w odległości tysiąca mil. I tym razem była to krzywda nie do na- , prawienia, bo w tym samym momencie, gdy zosta­ła wyrządzona, Houston uchylił się na zawsze od wszelkich odszkodowań.

Nie zapomniał, że jego kuzyna tu nie będzie. Po prostu nie mógł czekać dłużej. Musiał I m zaufać,

I in — tym, którzy zapowiedzieli, że nawet wróbel nie padnie zastrzelony bez ich wiedzy. Oni nie ozna­

czali tu tego, co ludzie nazywają Starym Panem. Nie wierzył w Starego Pana. Zbyt wiele widział w swoim życiu rzeczy, do których Stary Pan, gdyby istniał i miał oczy tak bystre i tak potężną moc, jakie mu przypisywano, nie byłby dopuścił. Zresztą on, Mink, nie był religijny. Do kościoła nie chodził od piętnaste­go roku życia i nie zamierzał tam powracać, bo jego zdaniem człowiek, który potrzebował zjeść i przespać się z kobietą, a nie mógł zaspokoić tych potrzeb w do­mu, używał, mieniąc się głosicielem słowa Bożego, ta­kich miejsc, jak kościół, po to, by w nich gromadzić jak najwięcej kobiet znęconych obietnicą nagrody w zamian za pracę — praca polegała na wypełnieniu dziury w jego żołądku, a nagroda na wypełnieniu po­trzeb żony bliźniego, skoro tylko mąż wyjdzie w po­le, a ona będzie mogła wymknąć się do lasku, gdzie czekał kaznodzieja. Żony przychodziły, bo uważały to za najlepszy znany im rynek, gdzie mogły korzystnie wymienić przypaloną kurę albo nieudany placek z pa­tatów; przychodzili także mężowie, nie po to, by prze­szkodzić w transakcji, bo mąż wiedział, że nie zdoła jej przeszkodzić ani nawet jej sprostać, ale przynaj­mniej mógł sprawdzić, czy nazwisko jego żony jest na początku listy oczekujących dziś na swoją kolej, czy też zdąży jeszcze dokończyć swojej partii kart, zanim będzie musiał przywiązać ją do łóżka i skryć się za drzwiami, by ją obserwować. Jeśli chodzi o mło­dych ludzi, to nie zadawali sobie trudu chodzenia do kościoła, tylko od razu biegli do lasku parami, tak by wcześniej od innych znaleźć się za najbliższym gę­stym krzakiem.

Po prostu myślał, że O n i — że Tamci, jakkolwiek ich nazwać, którzy reprezentowali podstawową spra­wiedliwość i równość — bo inaczej lepiej od razu się wycofać — że oni nie będą chcieli ani mogli dręczyć człowieka wiecznie, nie dając mu pewnego dnia, w

pewnym momencie szansy i możliwości dochodzenia jego własnych słusznych praw. Mogli go nękać i drę­czyć, a nawet mogli po prostu siedzieć z założonymi rękami i patrzyć, jak wszystko zwraca się przeciw nie­mu i nie omija go ani jeden cios, tak jakby istniał na to jakiś z góry wykreślony wzór; tylko siedzieć i pa­trzeć; i (dobrze, czemu nie? on, mężczyzna, nie miał nic przeciw temu tak długo, jak był mężczyzną i jak długo istniała sprawiedliwość) czerpać z tego pewną radość. Wy próbo wy wali go nawet, żeby się przeko­nać, czy jest mężczyzną, czy nie, dość mężnym, by znieść trochę gnębienia i dręczenia i w ten sposób zasłużyć na swoją własną godzinę zemsty, kiedy ta nadejdzie. Ale przynajmniej wybije ta godzina i mo­ment, gdy nadejdzie jego kolej, gdy pozyska sobie prawo odwetu, zupełnie tak samo, jak oni zyskali so­bie prawo wypróbowywania go, a nawet radowania się tą próbą; moment, kiedy będą musieli mu dowieść, że są mężczyznami, tak jak on im dowiódł tego o so­bie; kiedy nie tylko będzie musiał na nich polegać, ale zyska sobie prawo polegania na nich i uznania ich lojalności, a oni nie ośmielą się sprawić mu zawo­du, bo inaczej będzie im trudno zachować szacunek dla siebie samych, tak jak jemu w końcu było trud­no szanować siebie i jednocześnie znosić to, co mu­siał znosić od Jacka Houstona.

Toteż wiedział tego ranka, że Flema tam nie będzie. Chodziło po prostu o to, że nie mógł czekać dłużej, po prostu przyszedł moment, kiedy on i Jack Houston nie mogli oddychać dłużej tyra samym powietrzem. Toteż nie mogąc liczyć na swego kuzyna musiał od­wołać się do tego prawa polegania na nich, uzyska­nego przez to, że nigdy dotychczas w swym życiu niczego od nich nie żądał.

Zaczęło się to tej wiosny. Nie, zaczęło się ubieg­łej jesieni. Nie, zaczęło się jeszcze nawet na długo

ił

y

przedtem. Zaczęło się w tym samym momencie, kiedy narodził się Houston, stworzony do arogancji i despo­tyzmu, nieznośnej buty. Nie wtedy, kiedy obaj, on, Mink Snopes, także, zaczęli oddychać tym samym po­wietrzem północnego Missisipi, bo on, Mink, nie był człowiekiem kłótliwym. Nigdy nikogo nie zaczepiał. Tylko takie było już jego niedobre przeznaczenie, przez całe życie prześladujące go i zmuszające do wiecznej i nieustającej obrony jego własnych praw.

Niemniej dopiero poprzedniego lata, przed tą pierw­szą jesienią, przeznaczenie Houstona zderzyło się z jego, Minka, własnym przeznaczeniem,- i to było je­szcze jednym aspektem obelgi: fakt, że nic, nawet Oni — już najmniej Oni’ — nie ostrzegli go w ja­kikolwiek sposób, czym się skończy to ich pierwsze spotkanie. Było to wtedy, gdy nowo poślubiona żo­na Houstona weszła do stajni poszukać gniazda ku­rzego i ogier ją zabił, więc każdy przyzwoity człowiek myślałby, że przyzwoity mąż nigdy już, do końca ży­cia, nie będzie trzymał w stajni ogiera. Ale nie Hou~ ston. Houston nie tylko był dość bogaty, by mieć na własność pełnokrwistego ogiera zdolnego zabić mu żonę, ale dość butny i despotyczny, by wzgardzić wszelką przyzwoitością i po zastrzeleniu sprawcy jej śmierci natychmiast kupić sobie innego ogiera, cał­kiem podobnego — może na wypadek powtórnego małżeństwa — a opłakując śmierć żony zachowywać się tak, by nawet sąsiedzi nie ośmielili się zastukać do jego drzwi, a jednocześnie dwa, trzy razy w ty­godniu galopować drogą tam i z powrotem, nie zsia­dając ani razu, na innym morderczym koniu, z tym olbrzymim psem myśliwskim, który biegł jak chart al­bo jak drugi koń przy nim, aż do sklepu Varnera. Wszyscy trzej czekali tylko tu, na drodze — aroganc­ki i nieznośny człowiek, koń o złym oku i pies szcze­rzący zęby i warczący, ilekroć ktoś przechodził, i Hou­

ston rozkazującym tonem polecał każdemu, kto się akurat znajdował na ganku, wejść do środka, przy­nieść mu to, po co przyjechał, jakby tamci byli Mu­rzynami.

Aż do dnia, kiedy on, Mink, szedł do sklepu (nie miał konia, na którego mógłby wsiąść, ilekroć potrze­bował ze sklepu puszki tytoniu albo słoiczka chininy czy kawałka mięsa); wygramolił się właśnie na nie­wielki pagórek, gdy usłyszał za sobą tętent konia nadjeżdżającego galopem i byłby zboczył, i ustąpił Houstonowi całą drogę, gdyby miał czas, ale koń już na niego najechał: Houston szarpnął dziko zwierzę­ciem, kierując je w bok, a pies omal nie olarł się

0              niego, warcząc mu prosto w twarz, podczas gdy Houston obracał koniem usiłując hamować jego ta­niec i krzycząc: — Dlaczegoś, do diabła, nie odsko­czył, kiedy usłyszałeś, że nadjeżdżam? Precz z dro­gi! Chcesz jeszcze, żebym ci roztrzaskał głowę, zanim go zdążę zatrzymać?

Cóż, możliwe, że w ten sposób wyrażał się smulek po zmarłej żonie, choćby się jej nie zabiło samemu

1              nawet jeśli zastrzeliło się konia, który ją zabił. Ale jeszcze był dość butny i dość bogaty, żeby pozwolić sobie na kupno drugiego konia, kubek w kubek takie­go jak ten, co ją zabił. On, Mink, nie miał zresztą nic przeciwko temu, zwłaszcza że potem należało już tyl­ko czekać, aż wcześniej czy później ten przeklęty koń zabije także Houstona, póki nie zdarzyło się coś, na co nie liczył, czego nie planował, a nawet nie przewidy­wał.

Chodziło o jego mleczną krowę, jedyną, jaką po­siadał, bo nie był bogatym człowiekiem jak Houston, tyle tylko, że niezależnym, nie prosił nikogo o nic i radził sobie sam. Ona, krowa, nie mogła z jakiegoś powodu się ocielić i nie dość, że musiał obywać się całą zimę bez mleka i czekało go to samo przez cały

rok następny, ale jeszcze stracił cielę, za które mu­siał zapłacić pięćdziesiąt centów w gotówce właścicie­lowi byka, bo jedynym bykiem, jakim mógł dyspono­wać za sumę mniejszą od dolara, był ten nierasowy pokurcz, należący do pewnego Murzyna, który kazał sobie zapłacić w gotówce od razu przy furtce do za­grody.

Toteż żywił krowę przez całą zimę, czekając na cie­lę, które nie miało się urodzić. I musiał znowu zapro­wadzić krowę do zagrody Murzyna trzy mile odległej, nie żeby żądać zwrotu pięćdziesięciu centów, lecz dru­giego pokrycia przez byka, na co Murzyn nie chciał się zgodzić, póki nie dostanie nowych pięćdziesięciu centów płatnych z góry; stał na podwórzu wymyślając Murzynowi, aż wreszcie tamten wszedł do domu i za­mknął drzwi, a Mink pozostał na pustym podwórzu, przeklinając Murzyna i jego rodzinę znajdującą się wewnątrz niemego domu, aż opadł z sił i nie zapłod­nioną wciąż krowę pognał trzy mile z powrotem do domu.

Musiał trzymać jałową i bezwartościową krowę w oborze, póki nie zjadła skromnej paszy, a potem ją żywić ze swych skąpych zapasów aż do końca tego lata i przez jesień, bo według miejscowej umowy nie wolno było wypuszczać bydła przed zebraniem wszy­stkich plonów z pól. Toteż nadszedł listopad, zanim mógł krowę wypuścić. A i wtedy musiał jej dawać trochę iedzenia przeznaczonego dla świń, żeby ją przyzwyczaić do mniej lub więcej regularnego wraca­nia do domu wieczorem. Aż pewnego dnia znikła na trzy czy cztery dni i znalazł ją dopiero na pastwisku Houstona, razem z jego stadem.

Był już na ścieżce prowadzącej do domu Houstona, ze zwiniętym postronkiem w ręku, kiedy zawrócił i nie wiedząc nawet, dokąd idzie, i nie przystając ani nie zwalniając kroku ruszył z powrotem w kierunku

¿orau, pospiesznie wpychając zwiniętą liną za pazu­chę, nie P° by wrócić do nie pomalowanej i od jawna nie reperowanej chały, w której mieszkały tyl­ko żeby znaleźć się samemu i pomyśleć. Zatrzymał się, usiadł na kłodzie drzewa przy drodze i rozważał po­woli to, co mu zaczęło świtać w głowie.

Jeśli nie upomni się jeszcze teraz o bezwartościo­wą krowę, to nie tylko zabezpieczy ją na zimę, ale za­pewni jej dwukrotnie czy dziesięciokrotnie lepszą pa­szę, niż sam mógłby jej dostarczyć. Należało pozwolić Houstonowi zachować ją przez zimę (Houston był czło­wiekiem dość bogatym nie tylko na to, by żywić i ho­dować bydło w ogóle, ale także dość bogatym, by trzymać Murzyna, który nie iniał nic inneyo do robo­ty prócz żywienia i pilnowania tego bydła, Murzyna, któremu Houston dał na mieszkanie lepszą chato, ni* ta, w której mieszkał on, Mink, biały czk>wiek, z żo­ną i dwiema córkami), a gdy zażąda jej zwrotu na wiosnę, krowa, przebywając tyle czasu z wielkim by­kiem Houstona, z pewnością wtóci cielna, a cielę nic tylko zapewni mu mleko, ale samo będzie coś war te, jako bydło rasowe, podczas gdy za cielę od tetjo murzyńskiego pokurcza nie zapłacono by mu prawie nic.

Oczywiście musi być przygotowany na nieuniknio­ne pytania, jakie z tego wyrżną. Sadyba Francuza była za mała, żeby człowiek mógł coś zrobić w krecie i żeby zostawiono go w spokoju i nie intere­sowano się tym, co ma, a czego nie ma. Nie czekał nawet czterech dni. Było to w sklepie Varnera, do­kąd chodził co dzień, żeby im dac okazję do wystą­pienia i mieć to już za sobą. Aż wreszcie jeden z nich zagadnął, nie pamiętał który ale to nie miało znacze­nia:

              Nie znalazłeś j<‘ cze swojej krowy?

              Jakiej krowy? - zapytał. Tamten rzekł:

              Jack Houston mówi, żebyś przyszedł po tego twego gnata, bo już mu się znudziło ją żywić.

              Ach, to! — odparł. — To już nie jest moja kro­wa. Sprzedałem ją w zeszłym roku jednemu z chło­paków od Gowrie'ch w Caledonia Chapel.

              To dobrze — powiedział tamten. — Bo gdybym ja był na twoim miejscu, a moja krowa w zagrodzie u Jacka Houstona, wziąłbym postronek i zabrał ją czym prędzej, starając się nie zauważyć, że to robię, a zwła­szcza nie pozwalając, żeby Houston mnie zauważył. Myślę, że nie odezwałbym się do niego choćby jed­nym słowem, nawet żeby mu powiedzieć „dziękuję".

W całej Sadybie Francuza znano Houstona: wiecz­nie ponury, zgryźliwy, wiecznie sam w domu od cza­su, kiedy to cztery lata temu ogier zabił mu żonę. Jak­by nikt przed nim nie stracił żony, nawet jeśli dla ja­kiejś niezrozumiałej przyczyny mąż nie chciał się jej pozbyć. Sam, z tą ponurą twarzą w tym wielkim do­mu, z dwojgiem służby murzyńskiej, mężczyzną i ko­bietą, która mu gotowała, ze swoim ogierem i z tym olbrzymim psem myśliwskim, równie nieprzystępnym, nieznośnym i ponurym, jak sam Houston — zgryźli­wy, naburmuszony drań, który nawet nie rozumiał, ja­kie miał szczęście: nie tylko dostatecznie bogaty, że­by sobie pozwolić na żonę, gderzącą, narzekającą, wyciągającą mu z kieszeni każdego zarobionego do­lara, ale i na to, by się obyć w ogóle bez żony, jeśli chciał; dość bogaty, by sobie pozwolić na płatną ku­charkę, która by mu gotowała jedzenie i której nie byłby zmuszony poślubić. Dość bogaty, by zatrudniać jeszcze jednego Murzyna, który wstawał o świcie za­miast niego i szedł w wilgotne i mokre ranki nakar­mić nie tylko tuczne bydło rogate, bo stać go było na to, by je trzymać, póki się nie utuczy, ale także te­go przeklętego ogiera, a nawet tego przeklętego psa, który biegł przy koniu, gdy jego pan przejeżdżał z ha­

łasem drogą tam i z powrotem, tak że człowiek, któ­ry mógł się poruszać tylko przy pomocy swoich dwóch nóg, musiał uskakiwać w krzaki, bo inaczej ten prze­klęty koń zabiłby go kopytem, a przeklęty pies za­cząłby pożerać leżącego w rowie, zanim Houston by to zauważył.

Dobrze, jeśli Houston jest zbyt wyniosły i nieprzy­stępny, by mu można powiedzieć „dziękuję", to on, Mink, na pewno nie pójdzie tam nie proszony. Minął tydzień, potem miesiąc, potem minęło Boże Narodze­nie i nadeszła ponura, mokra zima. Każdego popołud­nia w swoim ceratowym płaszczu reperowanym przy pomocy drucików do pakowania i gumy do łatar.ia opon, jedynym zimowym okryciu, które mógł włożyć na swój zniszczony bawełniany kombinezon, chodził zabłoconą drogą w słotne, ponure popołudnia, by ob­serwować tę trzodę rasowego bydła, wśród której znajdowała się jego własna, nędzna krowa. Patrzył, jak bez pośpiechu kroczy do obory cieplejszej niż je­go własne mieszkanie i lepiej zabezpieczonej przed deszczem, gdzie ją miał nakarmić wynajęty Murzyn, który nosił ubranie cieplejsze, niż on i jego rodzina, klnąc poprzez parę własnego oddechu, przeklinając Murzyna za jego czarną skórę pod ubraniem cieplej­szym niż jego, białego człowieka, przeklinając obfite jedzenie przeznaczone dla bydła zamiast dla ludzi, choćby miało zeń korzystać jego własne zwierzę, przeklinając nade wszystko nie wiedzącego o niczym białego człowieka, którego bogactwo dopuszczało ta­ki stan rzeczy, przeklinając fakt, że nawet swego od­wetu i zemsty — które sam uważał za zwykłą spra­wiedliwość i swoje bezsporne prawo — nie może wy­wrzeć za jednym zamachem, tylko musi czekać na powolny proces przetwarzania się paszy w mięso zwie­rzęcia, a prócz tego na nie dającą się skontrolować ani przewidzieć dyspozycję miłosną jego własnej kro­

w

wy, plus dziewięć następnych miesięcy ciąży, prze­klinając swoje położenie, w którym jedyna dostępna dla niego sprawiedliwość musi być tak powolna i bier­na.

Właśnie to. Przedłużenie terminu. Nie tylko udrę­ka czekania, aż się spełnią nadzieje, nawet nie tylko zniewaga w postaci opóźnienia zwykłej sprawiedliwo­ści, ale świadomość, że nawet gdy cios trafi w Housto- na, będzie to kosztowało jego, Minka, osiem dolarów w gotówce — osiem dolarów, które, jak będzie mu­siał oświadczyć, by uratować kłamstwo o sprzedaży, zapłacił mu wyimaginowany nabywca krowy i które, gdy zażąda krowy na wiosnę, będzie musiał dać Hou- stonowi na dowód, że aż do tej chwili rzeczywiście wierzył w sprzedaż krowy — albo przynajmniej oce­nił jej wartość na osiem dolarów — kiedy pójdzie do Houstona i powie mu, że nabywca przyszedł do niego, Minka, dopiero tego dnia rano z wiadomością, że krowa uciekła z zagrody tego samego wieczora, kiedy została kupiona i przyprowadzona do domu, i że zażądał zwrotu zapłaconych za nią ośmiu dolarów; w ten sposób krowa stanie się przedmiotem nie tylko aroganckiej pogardy Houstona, ale także ciekawości reszty Sadyby Francuza, jako cóś, co kosztowało je­go, Minka, szesnaście dolarów.

Na tym właśnie polegała zniewaga: osiem dolarów. Nie liczył się fakt, że nie mógłby wyżywić krowy przez zimę za osiem dolarów, a cóż dopiero sprawić, by przybrała na wadze, osiągając tę tuszę, jaką mógł teraz oglądać na własne oczy. Liczyło się to, że Hou- stonowi, który tego nie potrzebował, będzie trzeba dać osiem dolarów, za które on, Mink, mógłby kupić butlę whisky na Boże Narodzenie, a pozostałego do­lara czy dwa wydać na fatałachy dla żon...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin