Faulkner William
REZYDENCJA
mink
Przysięgli orzekli: — Winien — a sędzia powiedział:
Dożywotnie więzienie — ale on ich nie usłyszał. Nie słuchał. W rzeczywistości nie był zdolny słuchać od pierwszego dnia, kiedy sędzia uderzył drewnianym młoteczkiem w swój wysoki pulpit, i uderzał tak długo, dopóki on, Mink, nie oderwał wzroku od dalekich drzwi sali sądowej, by zobaczyć, czego chce ten człowiek, a wtedy tamten, sędzia, pochylił się nad pulpitem, krzycząc głośno: — Hej, Snopes! Zabił pan czy nie zabił Jacka Houstona? — a on, Mink, odpowiedział: — Proszę rai dać teraz spokój. Nio widzi pan, że jestem zajęty? — a potem odwrócił głowę, by znów spojrzeć na dalekie drzwi w głębi sali, wrzeszcząc poprzez mur drobnych pustych twarzy: — Sno- pesl Flem SnopesI Niech ktoś idzie poszukać Flema Snopesa, zapłacę mu. Flem zapłacił Bo nie miał czasu słuchać. Praw'dę mówiąc, cała ta pierwsza jego wyprawa, to wyciągnięcie go, skutego razem z policjantem, z celi więziennej do sądu, była — podobnie jak każda z następnych codziennych wędrówek w kajdanach — niedorzeczną, oburzającą, głupią ingerencją, przerwą i komplikacją w rozwiązaniu obydwu problemów: jego, Minka, i przeklętego prawa. Gdyby tylko zaczekali i zostawili go w spokoju, pozwolili mu dalej stać z rękami uczepionymi kraty i wyglądać przez okienko ponad ulicą, co było jego kategoryczną potrzebą przez długie miesiące, od dnia uwięzienia aż do otwarcia rozprawy!
7. począł ku, przez pierwsze kilka dni za okratowa- nyni okienkiem niecierpliwiła go tylko jego własna niecierpliwość, a także — owszem, przyznawał to — jego własna głupota. Na długo przedtem, nim przyszedł moment, kiedy musiał wycelować i strzelić, w ¡odział, że kuzyn Flem — jedyny członek jego kiami, który miał możność i powód, by uwolnić go od konsekwencji tego czynu — nie będzie w tym czasie obecny. Wiedział nawet, dlaczego Flema nie będzie tu co najmniej przez rok. Sadyba Francuza była za mała, wszyscy wiedzieli tu wszystko o wszystkich, wszyscy odgadliby przyczynę tej podróży do Teksasu nawet bez awantur i wrzenia, jakie wywoływała w całej okolicy ta córka Varnera, od kiedy odkryła (ona czy ktokolwiek inny) pierwsze włosy w pewnym miejscu na swoim ciele, nie mówiąc już o tych awanturach zeszłej wiosny i lata, kiedy ten zadzierzysty chłopak MacCarronów warczał i odpędzał wszystkich innych. Zupełnie jak sfora psów.
1 otez na długo przedtem, nim Flem się z nią ożenił, on, Mink, i wszyscy inni w promieniu dziesięciu mil od Sadyby Francuza wiedzieli, że stary Will Varner będzie musiał ją wydać za mąż za kogokolwiek, i to jak najszybciej, jeśli nie chce mieć za kilka miesięcy nieprawego wnuka w domu. A kiedy właśnie Flem w końcu się z nią ożenił, on, Mink, bynajmniej nie był zdziwiony. Oczywiście: Flem zawsze miał szczęście. No, dobrze, może zdecydowało nie tylko szczęście: był on jedynym człowiekiem w Sadybie Francuza, który mógł kiedykolwiek stawić czoło, wytrzymać i przetrzymać starego Willa Varnera, i który wygryzł ze sklepu Jody'ego Varnera, syna Willa, a teraz sięgał po połowę tego, co zostało, jako zięć starego Willa. Żeniąc się z jego córką w porę, by ją
uchronić przed urodzeniem nieślubnego dziecka, Flem nie tylko miał zostać prawowitym mężem tej piekielnej dziewczyny, która od piętnastego roku życia rozpalała żądzę we wszystkich mężczyznach poniżej o- siemdziesiątki samym swoim sposobem chodzenia — ale jeszcze mu za to zapłacono. W dodatku miał prawo, ilekroć przyszła mu ochota — i z powszechną aprobatą w Sadybie Francuza — włożyć rękę pod tę spódnicę, która doprowadzała do szału każdego mężczyznę, przez samo wyobrażenie, że czyjaś inna ręka to robi.
Wiedział więc, że Flema tu nie będzie, kiedy on go będzie potrzebował, bo rozumiał, że Flem i jego żona muszą pozostać z dala od Sadyby Francuza przynajmniej tak długo, by każdy, kto spojrzy na dziecko, które z sobą przywiozą, nie pękał ze śmiechu, słysząc, że to jednomiesięczne niemowlę. Tylko że gdy ten moment wreszcie nadszedł, gdy nie można już było dłużej odkładać palącej konieczności wycelowania i naciśnięcia spustu — zapomniał o tym. Nie, to kłamstwo. Nie zapomniał. Po prostu nie mógł już czekać dłużej: sam Houston nie pozwoliłby mu dłużej czekać, i to także było jeszcze jedną krzywdą, którą wyrządził mu Jack przez sam akt swojej śmierci: zmusił jego, Minka, do zabicia go akurat w tym czasie, gdy jedyna osoba, która go mogła ocalić i musiałaby to zrobić, chcąc czy nie chcąc, przez stare i niezmienne prawo więzów krwi, znajdowała się w odległości tysiąca mil. I tym razem była to krzywda nie do na- , prawienia, bo w tym samym momencie, gdy została wyrządzona, Houston uchylił się na zawsze od wszelkich odszkodowań.
Nie zapomniał, że jego kuzyna tu nie będzie. Po prostu nie mógł czekać dłużej. Musiał I m zaufać,
I in — tym, którzy zapowiedzieli, że nawet wróbel nie padnie zastrzelony bez ich wiedzy. Oni nie ozna
czali tu tego, co ludzie nazywają Starym Panem. Nie wierzył w Starego Pana. Zbyt wiele widział w swoim życiu rzeczy, do których Stary Pan, gdyby istniał i miał oczy tak bystre i tak potężną moc, jakie mu przypisywano, nie byłby dopuścił. Zresztą on, Mink, nie był religijny. Do kościoła nie chodził od piętnastego roku życia i nie zamierzał tam powracać, bo jego zdaniem człowiek, który potrzebował zjeść i przespać się z kobietą, a nie mógł zaspokoić tych potrzeb w domu, używał, mieniąc się głosicielem słowa Bożego, takich miejsc, jak kościół, po to, by w nich gromadzić jak najwięcej kobiet znęconych obietnicą nagrody w zamian za pracę — praca polegała na wypełnieniu dziury w jego żołądku, a nagroda na wypełnieniu potrzeb żony bliźniego, skoro tylko mąż wyjdzie w pole, a ona będzie mogła wymknąć się do lasku, gdzie czekał kaznodzieja. Żony przychodziły, bo uważały to za najlepszy znany im rynek, gdzie mogły korzystnie wymienić przypaloną kurę albo nieudany placek z patatów; przychodzili także mężowie, nie po to, by przeszkodzić w transakcji, bo mąż wiedział, że nie zdoła jej przeszkodzić ani nawet jej sprostać, ale przynajmniej mógł sprawdzić, czy nazwisko jego żony jest na początku listy oczekujących dziś na swoją kolej, czy też zdąży jeszcze dokończyć swojej partii kart, zanim będzie musiał przywiązać ją do łóżka i skryć się za drzwiami, by ją obserwować. Jeśli chodzi o młodych ludzi, to nie zadawali sobie trudu chodzenia do kościoła, tylko od razu biegli do lasku parami, tak by wcześniej od innych znaleźć się za najbliższym gęstym krzakiem.
Po prostu myślał, że O n i — że Tamci, jakkolwiek ich nazwać, którzy reprezentowali podstawową sprawiedliwość i równość — bo inaczej lepiej od razu się wycofać — że oni nie będą chcieli ani mogli dręczyć człowieka wiecznie, nie dając mu pewnego dnia, w
pewnym momencie szansy i możliwości dochodzenia jego własnych słusznych praw. Mogli go nękać i dręczyć, a nawet mogli po prostu siedzieć z założonymi rękami i patrzyć, jak wszystko zwraca się przeciw niemu i nie omija go ani jeden cios, tak jakby istniał na to jakiś z góry wykreślony wzór; tylko siedzieć i patrzeć; i (dobrze, czemu nie? on, mężczyzna, nie miał nic przeciw temu tak długo, jak był mężczyzną i jak długo istniała sprawiedliwość) czerpać z tego pewną radość. Wy próbo wy wali go nawet, żeby się przekonać, czy jest mężczyzną, czy nie, dość mężnym, by znieść trochę gnębienia i dręczenia i w ten sposób zasłużyć na swoją własną godzinę zemsty, kiedy ta nadejdzie. Ale przynajmniej wybije ta godzina i moment, gdy nadejdzie jego kolej, gdy pozyska sobie prawo odwetu, zupełnie tak samo, jak oni zyskali sobie prawo wypróbowywania go, a nawet radowania się tą próbą; moment, kiedy będą musieli mu dowieść, że są mężczyznami, tak jak on im dowiódł tego o sobie; kiedy nie tylko będzie musiał na nich polegać, ale zyska sobie prawo polegania na nich i uznania ich lojalności, a oni nie ośmielą się sprawić mu zawodu, bo inaczej będzie im trudno zachować szacunek dla siebie samych, tak jak jemu w końcu było trudno szanować siebie i jednocześnie znosić to, co musiał znosić od Jacka Houstona.
Toteż wiedział tego ranka, że Flema tam nie będzie. Chodziło po prostu o to, że nie mógł czekać dłużej, po prostu przyszedł moment, kiedy on i Jack Houston nie mogli oddychać dłużej tyra samym powietrzem. Toteż nie mogąc liczyć na swego kuzyna musiał odwołać się do tego prawa polegania na nich, uzyskanego przez to, że nigdy dotychczas w swym życiu niczego od nich nie żądał.
Zaczęło się to tej wiosny. Nie, zaczęło się ubiegłej jesieni. Nie, zaczęło się jeszcze nawet na długo
ił
y
przedtem. Zaczęło się w tym samym momencie, kiedy narodził się Houston, stworzony do arogancji i despotyzmu, nieznośnej buty. Nie wtedy, kiedy obaj, on, Mink Snopes, także, zaczęli oddychać tym samym powietrzem północnego Missisipi, bo on, Mink, nie był człowiekiem kłótliwym. Nigdy nikogo nie zaczepiał. Tylko takie było już jego niedobre przeznaczenie, przez całe życie prześladujące go i zmuszające do wiecznej i nieustającej obrony jego własnych praw.
Niemniej dopiero poprzedniego lata, przed tą pierwszą jesienią, przeznaczenie Houstona zderzyło się z jego, Minka, własnym przeznaczeniem,- i to było jeszcze jednym aspektem obelgi: fakt, że nic, nawet Oni — już najmniej Oni’ — nie ostrzegli go w jakikolwiek sposób, czym się skończy to ich pierwsze spotkanie. Było to wtedy, gdy nowo poślubiona żona Houstona weszła do stajni poszukać gniazda kurzego i ogier ją zabił, więc każdy przyzwoity człowiek myślałby, że przyzwoity mąż nigdy już, do końca życia, nie będzie trzymał w stajni ogiera. Ale nie Hou~ ston. Houston nie tylko był dość bogaty, by mieć na własność pełnokrwistego ogiera zdolnego zabić mu żonę, ale dość butny i despotyczny, by wzgardzić wszelką przyzwoitością i po zastrzeleniu sprawcy jej śmierci natychmiast kupić sobie innego ogiera, całkiem podobnego — może na wypadek powtórnego małżeństwa — a opłakując śmierć żony zachowywać się tak, by nawet sąsiedzi nie ośmielili się zastukać do jego drzwi, a jednocześnie dwa, trzy razy w tygodniu galopować drogą tam i z powrotem, nie zsiadając ani razu, na innym morderczym koniu, z tym olbrzymim psem myśliwskim, który biegł jak chart albo jak drugi koń przy nim, aż do sklepu Varnera. Wszyscy trzej czekali tylko tu, na drodze — arogancki i nieznośny człowiek, koń o złym oku i pies szczerzący zęby i warczący, ilekroć ktoś przechodził, i Hou
ston rozkazującym tonem polecał każdemu, kto się akurat znajdował na ganku, wejść do środka, przynieść mu to, po co przyjechał, jakby tamci byli Murzynami.
Aż do dnia, kiedy on, Mink, szedł do sklepu (nie miał konia, na którego mógłby wsiąść, ilekroć potrzebował ze sklepu puszki tytoniu albo słoiczka chininy czy kawałka mięsa); wygramolił się właśnie na niewielki pagórek, gdy usłyszał za sobą tętent konia nadjeżdżającego galopem i byłby zboczył, i ustąpił Houstonowi całą drogę, gdyby miał czas, ale koń już na niego najechał: Houston szarpnął dziko zwierzęciem, kierując je w bok, a pies omal nie olarł się
0 niego, warcząc mu prosto w twarz, podczas gdy Houston obracał koniem usiłując hamować jego taniec i krzycząc: — Dlaczegoś, do diabła, nie odskoczył, kiedy usłyszałeś, że nadjeżdżam? Precz z drogi! Chcesz jeszcze, żebym ci roztrzaskał głowę, zanim go zdążę zatrzymać?
Cóż, możliwe, że w ten sposób wyrażał się smulek po zmarłej żonie, choćby się jej nie zabiło samemu
1 nawet jeśli zastrzeliło się konia, który ją zabił. Ale jeszcze był dość butny i dość bogaty, żeby pozwolić sobie na kupno drugiego konia, kubek w kubek takiego jak ten, co ją zabił. On, Mink, nie miał zresztą nic przeciwko temu, zwłaszcza że potem należało już tylko czekać, aż wcześniej czy później ten przeklęty koń zabije także Houstona, póki nie zdarzyło się coś, na co nie liczył, czego nie planował, a nawet nie przewidywał.
Chodziło o jego mleczną krowę, jedyną, jaką posiadał, bo nie był bogatym człowiekiem jak Houston, tyle tylko, że niezależnym, nie prosił nikogo o nic i radził sobie sam. Ona, krowa, nie mogła z jakiegoś powodu się ocielić i nie dość, że musiał obywać się całą zimę bez mleka i czekało go to samo przez cały
rok następny, ale jeszcze stracił cielę, za które musiał zapłacić pięćdziesiąt centów w gotówce właścicielowi byka, bo jedynym bykiem, jakim mógł dysponować za sumę mniejszą od dolara, był ten nierasowy pokurcz, należący do pewnego Murzyna, który kazał sobie zapłacić w gotówce od razu przy furtce do zagrody.
Toteż żywił krowę przez całą zimę, czekając na cielę, które nie miało się urodzić. I musiał znowu zaprowadzić krowę do zagrody Murzyna trzy mile odległej, nie żeby żądać zwrotu pięćdziesięciu centów, lecz drugiego pokrycia przez byka, na co Murzyn nie chciał się zgodzić, póki nie dostanie nowych pięćdziesięciu centów płatnych z góry; stał na podwórzu wymyślając Murzynowi, aż wreszcie tamten wszedł do domu i zamknął drzwi, a Mink pozostał na pustym podwórzu, przeklinając Murzyna i jego rodzinę znajdującą się wewnątrz niemego domu, aż opadł z sił i nie zapłodnioną wciąż krowę pognał trzy mile z powrotem do domu.
Musiał trzymać jałową i bezwartościową krowę w oborze, póki nie zjadła skromnej paszy, a potem ją żywić ze swych skąpych zapasów aż do końca tego lata i przez jesień, bo według miejscowej umowy nie wolno było wypuszczać bydła przed zebraniem wszystkich plonów z pól. Toteż nadszedł listopad, zanim mógł krowę wypuścić. A i wtedy musiał jej dawać trochę iedzenia przeznaczonego dla świń, żeby ją przyzwyczaić do mniej lub więcej regularnego wracania do domu wieczorem. Aż pewnego dnia znikła na trzy czy cztery dni i znalazł ją dopiero na pastwisku Houstona, razem z jego stadem.
Był już na ścieżce prowadzącej do domu Houstona, ze zwiniętym postronkiem w ręku, kiedy zawrócił i nie wiedząc nawet, dokąd idzie, i nie przystając ani nie zwalniając kroku ruszył z powrotem w kierunku
¿orau, pospiesznie wpychając zwiniętą liną za pazuchę, nie P° by wrócić do nie pomalowanej i od jawna nie reperowanej chały, w której mieszkały tylko żeby znaleźć się samemu i pomyśleć. Zatrzymał się, usiadł na kłodzie drzewa przy drodze i rozważał powoli to, co mu zaczęło świtać w głowie.
Jeśli nie upomni się jeszcze teraz o bezwartościową krowę, to nie tylko zabezpieczy ją na zimę, ale zapewni jej dwukrotnie czy dziesięciokrotnie lepszą paszę, niż sam mógłby jej dostarczyć. Należało pozwolić Houstonowi zachować ją przez zimę (Houston był człowiekiem dość bogatym nie tylko na to, by żywić i hodować bydło w ogóle, ale także dość bogatym, by trzymać Murzyna, który nie iniał nic inneyo do roboty prócz żywienia i pilnowania tego bydła, Murzyna, któremu Houston dał na mieszkanie lepszą chato, ni* ta, w której mieszkał on, Mink, biały czk>wiek, z żoną i dwiema córkami), a gdy zażąda jej zwrotu na wiosnę, krowa, przebywając tyle czasu z wielkim bykiem Houstona, z pewnością wtóci cielna, a cielę nic tylko zapewni mu mleko, ale samo będzie coś war te, jako bydło rasowe, podczas gdy za cielę od tetjo murzyńskiego pokurcza nie zapłacono by mu prawie nic.
Oczywiście musi być przygotowany na nieuniknione pytania, jakie z tego wyrżną. Sadyba Francuza była za mała, żeby człowiek mógł coś zrobić w krecie i żeby zostawiono go w spokoju i nie interesowano się tym, co ma, a czego nie ma. Nie czekał nawet czterech dni. Było to w sklepie Varnera, dokąd chodził co dzień, żeby im dac okazję do wystąpienia i mieć to już za sobą. Aż wreszcie jeden z nich zagadnął, nie pamiętał który ale to nie miało znaczenia:
— Nie znalazłeś j<‘ cze swojej krowy?
— Jakiej krowy? - zapytał. Tamten rzekł:
— Jack Houston mówi, żebyś przyszedł po tego twego gnata, bo już mu się znudziło ją żywić.
— Ach, to! — odparł. — To już nie jest moja krowa. Sprzedałem ją w zeszłym roku jednemu z chłopaków od Gowrie'ch w Caledonia Chapel.
— To dobrze — powiedział tamten. — Bo gdybym ja był na twoim miejscu, a moja krowa w zagrodzie u Jacka Houstona, wziąłbym postronek i zabrał ją czym prędzej, starając się nie zauważyć, że to robię, a zwłaszcza nie pozwalając, żeby Houston mnie zauważył. Myślę, że nie odezwałbym się do niego choćby jednym słowem, nawet żeby mu powiedzieć „dziękuję".
W całej Sadybie Francuza znano Houstona: wiecznie ponury, zgryźliwy, wiecznie sam w domu od czasu, kiedy to cztery lata temu ogier zabił mu żonę. Jakby nikt przed nim nie stracił żony, nawet jeśli dla jakiejś niezrozumiałej przyczyny mąż nie chciał się jej pozbyć. Sam, z tą ponurą twarzą w tym wielkim domu, z dwojgiem służby murzyńskiej, mężczyzną i kobietą, która mu gotowała, ze swoim ogierem i z tym olbrzymim psem myśliwskim, równie nieprzystępnym, nieznośnym i ponurym, jak sam Houston — zgryźliwy, naburmuszony drań, który nawet nie rozumiał, jakie miał szczęście: nie tylko dostatecznie bogaty, żeby sobie pozwolić na żonę, gderzącą, narzekającą, wyciągającą mu z kieszeni każdego zarobionego dolara, ale i na to, by się obyć w ogóle bez żony, jeśli chciał; dość bogaty, by sobie pozwolić na płatną kucharkę, która by mu gotowała jedzenie i której nie byłby zmuszony poślubić. Dość bogaty, by zatrudniać jeszcze jednego Murzyna, który wstawał o świcie zamiast niego i szedł w wilgotne i mokre ranki nakarmić nie tylko tuczne bydło rogate, bo stać go było na to, by je trzymać, póki się nie utuczy, ale także tego przeklętego ogiera, a nawet tego przeklętego psa, który biegł przy koniu, gdy jego pan przejeżdżał z ha
łasem drogą tam i z powrotem, tak że człowiek, który mógł się poruszać tylko przy pomocy swoich dwóch nóg, musiał uskakiwać w krzaki, bo inaczej ten przeklęty koń zabiłby go kopytem, a przeklęty pies zacząłby pożerać leżącego w rowie, zanim Houston by to zauważył.
Dobrze, jeśli Houston jest zbyt wyniosły i nieprzystępny, by mu można powiedzieć „dziękuję", to on, Mink, na pewno nie pójdzie tam nie proszony. Minął tydzień, potem miesiąc, potem minęło Boże Narodzenie i nadeszła ponura, mokra zima. Każdego popołudnia w swoim ceratowym płaszczu reperowanym przy pomocy drucików do pakowania i gumy do łatar.ia opon, jedynym zimowym okryciu, które mógł włożyć na swój zniszczony bawełniany kombinezon, chodził zabłoconą drogą w słotne, ponure popołudnia, by obserwować tę trzodę rasowego bydła, wśród której znajdowała się jego własna, nędzna krowa. Patrzył, jak bez pośpiechu kroczy do obory cieplejszej niż jego własne mieszkanie i lepiej zabezpieczonej przed deszczem, gdzie ją miał nakarmić wynajęty Murzyn, który nosił ubranie cieplejsze, niż on i jego rodzina, klnąc poprzez parę własnego oddechu, przeklinając Murzyna za jego czarną skórę pod ubraniem cieplejszym niż jego, białego człowieka, przeklinając obfite jedzenie przeznaczone dla bydła zamiast dla ludzi, choćby miało zeń korzystać jego własne zwierzę, przeklinając nade wszystko nie wiedzącego o niczym białego człowieka, którego bogactwo dopuszczało taki stan rzeczy, przeklinając fakt, że nawet swego odwetu i zemsty — które sam uważał za zwykłą sprawiedliwość i swoje bezsporne prawo — nie może wywrzeć za jednym zamachem, tylko musi czekać na powolny proces przetwarzania się paszy w mięso zwierzęcia, a prócz tego na nie dającą się skontrolować ani przewidzieć dyspozycję miłosną jego własnej kro
w
wy, plus dziewięć następnych miesięcy ciąży, przeklinając swoje położenie, w którym jedyna dostępna dla niego sprawiedliwość musi być tak powolna i bierna.
Właśnie to. Przedłużenie terminu. Nie tylko udręka czekania, aż się spełnią nadzieje, nawet nie tylko zniewaga w postaci opóźnienia zwykłej sprawiedliwości, ale świadomość, że nawet gdy cios trafi w Housto- na, będzie to kosztowało jego, Minka, osiem dolarów w gotówce — osiem dolarów, które, jak będzie musiał oświadczyć, by uratować kłamstwo o sprzedaży, zapłacił mu wyimaginowany nabywca krowy i które, gdy zażąda krowy na wiosnę, będzie musiał dać Hou- stonowi na dowód, że aż do tej chwili rzeczywiście wierzył w sprzedaż krowy — albo przynajmniej ocenił jej wartość na osiem dolarów — kiedy pójdzie do Houstona i powie mu, że nabywca przyszedł do niego, Minka, dopiero tego dnia rano z wiadomością, że krowa uciekła z zagrody tego samego wieczora, kiedy została kupiona i przyprowadzona do domu, i że zażądał zwrotu zapłaconych za nią ośmiu dolarów; w ten sposób krowa stanie się przedmiotem nie tylko aroganckiej pogardy Houstona, ale także ciekawości reszty Sadyby Francuza, jako cóś, co kosztowało jego, Minka, szesnaście dolarów.
Na tym właśnie polegała zniewaga: osiem dolarów. Nie liczył się fakt, że nie mógłby wyżywić krowy przez zimę za osiem dolarów, a cóż dopiero sprawić, by przybrała na wadze, osiągając tę tuszę, jaką mógł teraz oglądać na własne oczy. Liczyło się to, że Hou- stonowi, który tego nie potrzebował, będzie trzeba dać osiem dolarów, za które on, Mink, mógłby kupić butlę whisky na Boże Narodzenie, a pozostałego dolara czy dwa wydać na fatałachy dla żon...
gosiadabrowska