Jehoszua Perle- zydzi-dnia-powszedniego.pdf

(1357 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
JEHOSZUA PERLE
Żydzi dnia powszedniego
ł. ł 
 ł 
Płacz kotów za oknem wyrwał mnie ze snu. Leżałem zwrócony twarzą do pleców ojca
i wdychałem kwaśny zapach jego ciężkiego, owłosionego ciała. Ojciec głośno chrapał.
Chwilami zachłystywał się, bo w gardle zaczynało mu coś bulgotać. Widocznie większy
kawałek flegmy dawał o sobie znać. Uniosłem powoli głowę ponad kościste ramię ojca
i spróbowałem rozejrzeć się po pokoju. Na komodzie, ciemniejącej między łóżkami ro-
dziców, stała mała lampa naowa, która rzucała słabe zakopcone światło. Szkiełko lampy
wykreśliło na nisko osadzonej belce pod sufitem małe świetlne kółko, które, drgając,
rozcinało obszary ciemności izby.
Oba miedziane ciężarki ciemnego wiszącego zegara widocznie zatrzymały się podczas
nocy. Jeden zatrzymał się nad blatem komody, drugi w połowie drogi, wyglądał teraz jak
noga, która została odpiłowana.
Rozległo się pianie koguta. Wdarło się głęboko w płacz kotów. Na dworze, widać,
zaczynało jaśnieć.
Zauważyłem, że łóżko, na którym matka miała jeszcze spać, jest puste. Nawet zaście-
lone. Na jego środku widniała czarna plama ubrania. Chyba jakaś jej suknia naprędce
rzucona.
Wywnioskowałem, że matka nie zdążyła jeszcze wrócić z wizyty w szpitalu. Wieczo-
rem poprzedniego dnia wybierała się do szpitala. Podała ojcu kolację. Ten, zmęczony
siedział przy stole i po cichu pod nosem odmówił błogosławieństwo, a ja dopiero co,
w nie najlepszym nastroju, wróciłem z chederu¹. Matka szybko postawiła przede mną
kolację i okutawszy się w szarą grubą, wełnianą chustę, w te pędy pobiegła do szpitala,
do swego najmłodszego syna z pierwszego małżeństwa.
Syn jej był ze wszech miar udanym młodzieńcem. Nazywał się Mojsze. Ojcowie,
mający córki na wydaniu, badawczym wzrokiem przyglądali mu się i raz po raz pod-
syłali swatów. Mojsze był przystojnym chłopcem. Pełna, okrągła niczym księżyc twarz,
ozdobiona była dołeczkami pełnymi czaru. Policzki jędrne, gładkie, piękne. Były nieraz
z miłością szczypane. Znany był z pięknego, kaligraficznego charakteru pisma. Miał już
osiemnaście lat i posadę subiekta w sklepie papierniczym Izraela Ajnbindera. Przez cały
dzień rozwijał przed klientami długie pasy papieru zamalowanego ptakami i kwiatami.
Nasz niski długi pokój z oknem o czterech szybach, Mojsze zamierzał wytapetować
pasami papieru, na których on sam namalował ptaki i kwiaty.
Ale Mojsze lubił chodzić na spacery z dziewczętami. Zwykle wkładał wtedy na siebie
wiatrem podszyty płaszczyk. Wracał z tych spacerów późno. Nawet bardzo późno w nocy.
Józia, córka bednarza, mieszkała u nas w kuchni. Za to pomagała matce w gospodar-
stwie domowym. To ona otwierała mu w nocy drzwi.
Ale kto mógł wiedzieć? Komu mogło to wpaść do głowy?
Pewnego dnia Mojsze nie mógł się podnieść z łóżka. Cicho wzdychając oświadczył,
że coś kłuje go w boku.
¹
ede
— dawna elementarna szkoła religijna dla chłopców od piątego roku życia.
W naszym niskim, długim pokoju zaczęli się zjawiać obcy ludzie w okularach. Jó-
zia, córka bednarza, dzień po dniu musiała myć podłogę. Obcym ludziom zdejmować
i nakładać płaszcze.
Ci obcy ludzie kazali choremu Mojsze głęboko oddychać. Opukiwali go wciąż po
żebrach, po czym zostawiali po sobie jakieś zapisane karteczki, z którymi biegało się do
apteki i przynosiło do domu buteleczki z płynem o dziwnych kolorach.
Szyby w oknie wyhaowane były białymi szpilkowymi drzewami. Czasami z tych
szpilkowych drzew wyłaniał się zarys niby okrętu na morzu, a czasami jakiś stary Żydek
ze szpiczastą bródką i z kołpakiem na głowie.
Mojsze wpatrywał się w szyby oczami pełnymi łez. Twarz mu się ściągnęła, poziele-
niała, a wokół oczu pojawiły się brązowe bruzdy.
W pokoju osiadł na stałe gęsty słodkawo-kwaśny zapach lekarstw i potu chorego.
Matka zapomniała uczesać swoją perukę. W czasie, kiedy Mojsze wpatrywał się w za-
marznięte szyby, twarz matki wydłużyła się; stała się niemal szpiczasta. Na jej rękach
wyraźnie zaznaczyły się żyły. Józia z rozwichrzoną czarną czupryną, na bosaka, drepta-
ła po podłodze i raz po raz klękała przed swoim żelaznym łóżkiem w kuchni, żeby się
pomodlić.
Ojciec, wróciwszy w nocy, obrzucił zaspanym wzrokiem obecnych i zapytał, pod no-
sem:
— No, jak się ma Mojsze?
Ale Mojsze już w domu nie było. Trzeba go było zawieźć do szpitala.
Ojciec odmówił modlitwę
in a²
w zasnutym cieniem kącie. Na czterech zamarz-
niętych szybkach osiadł jakiś daleki błękit, który przywodził na myśl zatopione okręty.
Chorego opasano poduszką, opatulono matczyną wełnianą derką i na to wszystko
wciągnięto płaszcz, w którym się przeziębił.
Nieznany goj³, w żółtym kożuchu, razem z matką i Józią wyprowadził Mojsze z domu.
Prowadzili go powolutku, raczej posuwano go tak, jak posuwa się kredens czy szafę.
Na dworze było niebiesko. Niebieski był śnieg, niebieskie były domy, niebieskie były
dachy.
Chorego ułożono na szerokich, niskich saniach. Leżał jak chuda martwa ryba. Oku-
tana derką twarz spoglądała w niebo. Matka usiadła u jego stóp, zwrócona twarzą ku jego
głowie. Nogi zwisały jej z sań i robiły w śniegu bruzdy. Kilka kobiet ze zmarzniętymi no-
sami westchnęło i na pożegnanie rzuciło:
— Wyzdrowienia! Pełnego wyzdrowienia…
Sanie zaczęły się ślizgać po miękkim, niebieskim śniegu, zostawiając po sobie szerokie
koleiny, jak dwa cięcia na żywym ciele. Im dalej się posuwały, tym stawały się mniejsze.
A wieczór coraz bardziej nabierał koloru niebieskiego.
W domu zostało po Mojsze żelazne składane łóżko z wygniecioną i ogrzaną pościelą.
Na podłodze walały się wilgotne źdźbła słomy. Buteleczki z lekarstwami na parapecie zbiły
się w kupę, bratersko tuląc się szyjkami jedna do drugiej. Pod stołem leżała jego spinka
z perłowej masy i spoglądała na nas jak białe martwe oko.
*
W szpitalu wypompowano choremu wodę z boku. Z tego samego boku usunięto
dwa żebra. Leżał w separatce z dwoma długimi oknami. Drzewo z pokręconymi u góry
gałęziami ogołocone i nagie zaglądało do niego przez jasnoniebieskie szyby.
Do tego właśnie szpitala matka udawała się codziennie na noc. W domu Józia narąbała
już wcześniej trochę drzewa i zapaliwszy pod płytą kuchenną rozniecała dmuchaniem
ogień. Na ścianach leżał jeszcze ciężki, ciemny chłód. Ojciec przy słabym świetle małej
lampy odmawiał kilka psalmów. Wtedy to właśnie matka wracała ze szpitala. Wchodziła
cicha, milcząca. Oczy miała czerwone od niewyspania. Z miejsca podchodziła do kuchni
i nachylała głowę pod okap, który przypominał chłopski kapelusz. Tu gotowała śniadanie
dla ojca i tu pod okapem, nad garnkami po cichu i w ukryciu wypłakiwała się.
²
in a
— modlitwa popołudniowa.
³go — nie-Żyd.

  
Żydzi dnia powszedniego
Ojciec, zjadając kromkę chleba umaczaną w soli, zapytał:
— A więc jak tam, Frumet?
Matka nieco zgarbiła się, schowała głowę w ramiona i mówiąc jakby do garnków,
odpowiedziała:
— On potrzebuje miłosierdzia!
Dzisiaj matka nie stała pod blaszanym okapem kuchennym. Koty za oknem widocz-
nie zmęczyły się płaczem. Gdzieś w pustej ciemności pokoju słychać było krzątaninę
myszki. Łóżko w kuchni, na którym spała Józia, córka bednarza, trzeszczało. Myszka nie
przestawała myszkować. Józi musiało coś spaść w pustą ciemność, bo rozległ się trzask
glinianego garnka. Skurczyłem nogi i przysunąłem się bliżej do spoconych pleców ojca.
I nagle rozległo się gwałtowne, na trwogę bijące, pukanie do drzwi. Józia pobiegła
otworzyć. Z impetem korka wysadzonego z beczki, wdarł się do pokoju rozedrgany krzyk:
— Lejzorku, Lejzorku, ty moja pociecho!
Chrapanie ojca natychmiast się urwało. Po prostu coś go zatkało. Otworzyłem oczy
i zauważyłem matkę stojącą na środku pokoju. Kiwając się, raz po raz, chwytała się rękami
za głowę. Po chwili opuszczała ze zmęczenia ręce. Jakby chciała się pozbyć bólu, przed
którym nie mogła się ukryć.
— Takie młode drzewo! Taka ministerialna głowa!
Teraz dopiero ojciec podniósł się z łóżka.
— Co się stało?
Zachrypnięty głos zaspanego ojca odbił się głuchym echem w pokoju.
— Nie ma go! Umarł!
I rozwarłszy ramiona na kształt krzyża, dodała:
— Umarł, Lejzorze kochany! Umarł mi syn!
Obok matki stała Józia w nocnej koszuli. Zwichrzone włosy jak runo czarnej owcy.
Palcami obu rąk szczypała swoje policzki, jakby chciała z nich wyrwać żywe kawałki.
Podeszła do lampy i podkręciła knot. Drgające czerwone świetlne kółko na belce po-
większyło się. Wyglądało jak potworne, wyrwane z orbity, oko. W pokoju hulał wiatr.
Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się szybko ubierać. Ojciec postawił na podłodze zimne-
go pokoju sine nogi i zaczął szukać onuc⁴. Za czterema małymi szybkami niebieszczało.
I nagle w tej niebieskości pojawiły się obce twarze. Przegięta wpół kobieta w czerwonym,
pierzem pokrytym, czepku nocnym. Przysunęła się do matki i schyliwszy głowę jak kur-
czę podczas drzemki wbiła wzrok w twarz matki. Sąsiadka z pierwszego piętra, kobieta
krzykliwa, przybiegła w rozsznurowanych bucikach. Potem zjawił się rudy Fajwel ze swo-
im blaszanym dzbanem. Ten sam Fajwel, który codziennie napełniał nam garnek kwartą
mleka prosto od krowy. Dzisiaj nikt nie wyszedł mu z garnkiem na spotkanie. Razem
z nim wpakowały się do pokoju dwie zupełnie obce kobiety. Jedna wysoka rozglądała
się po wszystkich kątach jakby coś lub kogoś zgubiła. Druga, w drucianych okularach,
z zawiązanymi za uszami białymi wstążkami jak u dziewcząt, dreptała po pokoju niczym
stara domownica. Jej wąskie, zapadnięte wargi szeptały coś do ojca.
Drzemiące oczy ojca patrzyły na nie z boku. Jego duża czarna broda powoli unosiła
się w górę.
— Tak, tak — mówiła broda — syn Frumet, Mojsze, mój pasierb.
Tymczasem w pokoju zrobiło się już jasno. Lampki na komodzie nikt nie zgasił. Obca
kobieta w okularach odezwała się, wskazując palcem na wiszący na ścianie zegar:
— Zegar stoi. Zatrzymał się…
W tej samej chwili drzwi się nagle rozwarły i do pokoju wpadła ciotka Miriam. Usta
miała ściągnięte przez małe zmarszczki podobne do głębokich żyłek. Ostry, wąski nosek
czerwieniał. Wszystko wydawało się dziwne. Ciotka Miriam przez całe życie mówiła cicho.
Posługiwała się bardziej gestem, mimiką niż ustami. Uważała, że głośne mówienie przystoi
gojom. Żydzi — powiadała — powinni mówić cicho i spokojnie. Dowodem tego jest
pramatka Rachela, która też była spokojna i z całą pewnością nie rozmawiała głośno.
Tymczasem ciotka Miriam wpadła z hukiem do pokoju. Na jej ustach leżał już prze-
raźliwy krzyk. Dostrzegałem go zawczasu w rozwartych źrenicach jej oczu.
⁴on
a
— tkanina lniana (późn. bawełniana) w kształcie kwadratu a. prostokąta, którą owijano stopy, by
chronić je przed zimnem i otarciami od obuwia; dziś onuce zastąpione zostały przez skarpety.

  
Żydzi dnia powszedniego
Pogrążona w bólu matka siedziała na ławeczce z głową objętą rękami i widać było,
że wyczuła w izbie obecność bliskiej osoby. I chociaż wzrokiem nie dostrzegała swojej
siostry, to jednak zerwała się z ławeczki i wyciągnąwszy przed sobą ręce zarzuciła głowę
do tyłu i lamentującym głosem zawołała:
— Siostro kochana, ratuj moje dziecko!
I ciotka Miriam jakby tylko czekała na zawołanie matki, wybuchła straszliwym, do
szpiku kości przejmującym płaczem.
Ojciec stanął twarzą do okna. Szloch matki zdawał się teraz wydobywać nie z gar-
dła, ale z jej ciężkich zamarzniętych szat. Nagle jakby ogłuchła, zatrzymała się w środku
pokoju. Zrobiło się cicho. Oczyma pełnymi łez rozglądała się dookoła.
— Frumet! Frumet! — zerwała się ciotka Miriam i jednym susem podbiegła do niej.
Matka widocznie jednak dobrze nie słyszała. W jednej chwili jakby urosła, stała się
większa, nie do poznania. Nie ta sama kobieta, która przed chwilą była zupełnie załamana.
Zgromadzeni w pokoju ludzie zwarli się w kupę. Nad ich głowami unosiła się mil-
cząca, z trudem hamowana zgroza.
Wśród tej ciszy matka zerwała się z miejsca i przypadłszy do sza z ubraniami, jednym
mocnym pociągnięciem otworzyła drzwi tak, jak, nie przymierzając, otwiera się w czas
próby drzwiczki Arki Przymierza w bóżnicy. I dopiero teraz rozpłakała się na nowo i na
dobre.
— Do czego mi to wszystko jest teraz potrzebne, kiedy moje dziecko umiera? Ludzie
kochani, bierzcie to!
I zaczęła szybko wyrzucać z sza ubrania syna.
— Módlcie się za moje nieszczęśliwe dziecko! Proście Boga, żeby unieważnił wydany
na nie wyrok śmierci!
Ojciec przybliżył twarz do zamarzniętych szyb okna. „Kochani ludzie” zaczęli brać
pozostałe po Mojsze rzeczy. Szafa była już prawie pusta. I wtedy matka z podniesiony-
mi rękami, jakby niosła w nich chłopca do uroczystości obrzezania, wybiegła z domu.
Z otwartej sza wiała opróżniona ciemność. Ojciec odstąpił od okna i przykręcił knot
w lampie. Józia, córka bednarza, nagle przystąpiła do mnie. Objęła mnie swoimi dużymi
ciepłymi rękami i cichym głosem powiedziała:
— Biedny, biedny chłopczyku…
Obcy ludzie jeden za drugim zaczęli po cichu wychodzić z domu. W pokoju czuć
było zapach czczych żołądków. Ojciec jak zwykle rano zasiadł do odmówienia psalmów.
Z tą tylko różnicą, że dzisiaj szybciej się rozkołysał i rozkiwał. Później kilka razy powtarzał
jedno i to samo słowo. Jego głos przypominał muchę bzyczącą na szybie. Na niskiej belce
głowa ojca w świetlanym kółku od lampy miotała się to w górę to w dół. Przypominał
rozmazaną plamę jakiegoś dziwacznego stwora.
Strasznego jednak wyroku śmierci Bóg nie odwołał. Mojsze niestety umarł.
Kiedy przybiegłem do szpitala czarna brama była zamknięta. Dwaj wysocy Żydzi z gę-
stymi brodami przemawiali jakiemuś gojowi do rozumu. Kilka kobiet tupało nogami na
śniegu. Kudłaty, liniejący pies obwąchiwał poły płaszczy Żydów.
Po chwili zjawił się Szmuel, mąż ciotki Miriam. Z rozłożonymi jakby od niemocy
rękami, podszedł prosto do rozmawiających z gojem Żydów i swoim donośnym głosem
pijaka i obżartucha zawołał:
— Umarł! no, macie pojęcie?
Obaj wysocy Żydzi odwrócili ku niemu swoje brody i oczyma pełnymi zdumienia
zmierzyli go od stóp do głów. Mnie nagle zachciało się kopnąć liniejącego psa. Wuj
Szmuel wydął grube, wyblakłe wargi, cmoknął i raptem, jakby zupełnie zaskoczony, za-
uważył mnie:
— I ty także tu jesteś? Kto cię tu przysłał?
A kto jego przysłał? Do czego był tu potrzebny ze swoim pijackim głosem? I zaczął
biegać tam i z powrotem pod czarną bramą, spluwał na śnieg, zatrzymywał przejeżdżają-
ce furmanki chłopów, macał worki ze zbożem, pytał o cenę, chociaż nigdy ziarnem nie
handlował. Nie wiedział nawet, czy zboże rośnie na polu, czy też na drzewach w lesie.
Tymczasem nadszedł ojciec. Zbliżał się powolnym ciężkim krokiem. Zaraz po nim nad-
jechała dorożką ciotka Noemi z wujem Ben-Cijonem. Wuj Ben-Cijon był mały i okrągły

  
Żydzi dnia powszedniego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin