TYRMAND MATTHEW
JESTEM TYRMAND
SYN LEOPOLDA
Miałem mieć na imię Mieczysław, tak jak jego ojciec. Upierał się, że to najlepsze imię. Wyobrażacie sobie amerykańskiego Żyda imieniem Mieczysław w wielkiej podłej szkole w południowym Brooklynie?
W Nowym Jorku mieszka 180 narodowości, w szkołach uczniowie mówią 160 językami. Brooklyn ma 2,5 miliona mieszkańców, w szkole było nas ponad 4 tysiące. Nigdy nie spotkałem żadnego Mieczysława. Nigdy nie spotkałem tam kogoś, kto by znał mojego ojca.
Zimą 2010 roku na peronie Dworca Centralnego w Warszawie na oko dwudziestoletni chłopak, z gitarą na plecach, czytał Złego.
— Podoba ci się? — zapytałem.
— Ta książka zmieniła moje życie — rzucił z powagą.
— Napisał ją mój tata.
Łapał powietrze jak ryba, przysiadł na plecaku.
Poczułem się jak potomek gwiazdy rocka Tylko źe ten dwudziestolatek wiedział o Leopoldzie więcej niż ja.
Skończyłem cztery lata, kiedy pojechaliśmy do Fort Myers na Florydzie. Matka mówiła, że to były pierwsze wakacje ze mną i moją siostrą bliźniaczką w roli głównej. Wcześniej nie było ich stać na rodzinne wyjazdy. On wyjeżdżał, owszem, służbowo. Uziemiona w domu w Rockford matka zmieniała nam pieluchy. Z tego, co wiem, nie była zachwycona, gdy się okazało, że jest w ciąży, i to podwójnej. Gdy miała już naprawdę dość, wywoziła nas do swojej szalonej matki na Brooklyn.
No więc pojechaliśmy na tę Florydę. Do żadnego hotelu zresztą, mieszkania użyczył kolega taty. Plaża, palmy, ocean, dmuchane zabawki, kopanie w piachu. Podobno było fajnie. Przez cztery pierwsze dni.
Potem ten wieczór. Leżeliśmy już z siostrą w łóżkach, kiedy w ich pokoju za ścianą zaczęło się zamieszanie. Najpierw matka zdenerwowana przy telefonie, potem obce głosy, szczękanie metalu, szarpanina. Pewnie podawali mu nitroglicerynę, morfinę, żeby nie bolało. W każdym razie nie trwało to długo, nie zdążyli go nawet zabrać do szpitala. Rozległy zawał.
A potem dziwna cisza.
Następnego dnia przy śniadaniu matka powiedziała, że go już z nami nie będzie. Mówiła coś o śmierci, ale pojęcie śmierci to zbyt wielkie wyzwanie dla pary czterolatków.
Następny obrazek, jaki został mi w głowie - nowojorskie lotnisko. Ruchome schody, którymi jedziemy, a na górze, naprzeciwko, stoi babka ze swoim przyrodnim bratem. Przy nich dorastałem.
Pochowali go na żydowskim cmentarzu Wellwood w Pinelawn na Long Island, obok rodziny matki. Nie poszliśmy z siostrą na pogrzeb, bo mówili, że jesteśmy za mali.
Na stypie ktoś powiedział: Bóg tak chciał, taka jest wola Boga. Może na pogrzeb byłem za mały, ale już wystarczająco duży, by obrazić się na tego Boga. Zastrzegam, szanuję religię, bo potrafi powstrzymać anarchię, bo ludzie potrzebują wartości, rytuału. No i pewnie niektórym wiara pomaga poradzić sobie ze stratą. Mnie nic pomogła. Od tego czasu mijam się z Bogiem. Znalazłem parę innych sposobów, żeby było mniej przykro. Teraz czasem się cieszę, że od tego „mniej przykro” nie wpadłem w poważne kłopoty.
No więc jestem Tyrmand, syn Leopolda. Mam trzydzieści dwa lata, siostrę bliźniaczkę Rebeccę. Mieszkam na Manhattanie. Dwa lata temu pierwszy raz przyjechałem do Polski. Nie mam w Polsce żadnej rodziny. Nie mówię po polsku.
Dziś tata miałby 92 lata. Brakuje mi go, odkąd pamiętam. Ale gdyby nie umarł tak wcześnie, pewnie
mieszkalibyśmy w Rockford, okropnej dziurze na Środkowym Zachodzie. Dorastałbym w smętnej mieścinie, dziewięćdziesiąt mil od Chicago, gdzie nie ma szeryfów
i kowbojów, tylko upadający przemysł, a zamiast łanów kukurydzy są bezpłciowe osiedla identycznych domków.
Z jakiego świata przychodzę? Wall Street. Ostre picie, wszelkie chemiczne wspomagacze, załamania nerwowe, życie ponad stan, ale przede wszystkim praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Odszedłem, bo nie chciałem przehandlować życia za darmo. Jasno widzę głupotę tej gry, zwłaszcza w czasach, gdy nie ma już wolnego rynku.
Trafiłem tam, bo szybko postanowiłem, że zostanę nieprzyzwoicie bogatym facetem. Prawie mi się udało. Zabrakło pięciu lat. Gdybym się urodził te kilka lat wcześniej, załapałbym się na złote czasy Wall Street i miałbym już przynajmniej milion na prywatnym koncie.
Nie będzie to sentymentalna opowieść ze zbiorem anegdot o sławnym ojcu, bo go nie znałem.
Ciągle szukam. W opowieściach mamy, rodziny, w jego książkach, w Polsce, w sobie. To będzie książka
o chłopcu wychowywanym przez kobiety, który postanowił spełnić amerykański sen. Sen, w który tak mocno wierzył jego ojciec.
Kiedy matka jest wściekła, mówi, że jestem tak samo jak on przeświadczony o słuszności swojego zdania, tak samo uparty i tak samo przekonany o swojej
niezniszczalności. Kochał tłuste sery, czerwone wino, ignorował lekarzy, którzy kazali mu przejść na dietę. Żył na całego, szybko odszedł. Papierosy palił okazjonalnie.
Mnie się zdarza palić tylko w Polsce. Sam się sobie dziwię. Pewnie pozwalam sobie na taką bezkarność, bo czuję się tu jak na wakacjach. Gdy wracam do Nowego Jorku, zaczynam biegać i walczę z krótszym oddechem. Znów parzę co rano zieloną herbatę, odstawiam kawę. Wyciągam swój zestaw pigułek. Skomponowałem autorski koktajl - garść tabletek z minerałami, pierwiastkami, wszystkimi witaminami. Lekko obsesyjne? Gdy chodziłem do college u, ojczym dwa lata umierał na raka płuc.
Do Polski zacząłem przyjeżdżać dopiero niedawno, w kwietniu 2010. Między innymi z powodu pewnej blondynki. Romans się skończył, ale postarałem się
o polski paszport. Zacząłem odkrywać swoje polskie korzenie. Trochę jak badacz czy archiwista, bo przekazów rodzinnych brak.
Każdy z was zna więcej anegdot o moim ojcu. Przeczytał więcej jego książek, bo na angielski przetłumaczono tylko Złego i Siedem dalekich rejsów. Dziennik właśnie czytam, ma ukazać się pod koniec 2013 roku. Czytam i wydaje mi się, że wraca jego głos. Słyszę, jak intonuje, sucho wypowiada wyrazy.
Wszyscy pytają, jak pamiętam ojca. Szukam odpowiedzi.
L
URODZONY W AMERYKAŃSKICH KATOWICACH
Urodziłem się w Rockford, amerykańskich Katowicach, jak nazywał to miasto mój tata. Średniej wielkości, przemysłowe, w stanie Illinois, dwie godziny jazdy od Chicago. Przeprowadzili się tam z mamą w połowie lat siedemdziesiątych.
Szóstego lutego 1981 roku najpierw na świat przyszedłem ja, a dwie minuty później Rebecca. Niestety, starszeństwo nie przyniosło mi żadnych profitów.
Któregoś piątku wsiadłem w samochód i pojechałem do tych „Katowic”. Pierwszy rok college u na Uniwersytecie Chicagowskim, wiosna 2000 roku, miałem dziewiętnaście lat. Opuściłem jakieś zajęcia, co często mi się zdarzało, jeśli prowadzący nudził lub zajmował się lewicowym ideologizowaniem.
Chciałem zobaczyć dom, gdzie mieszkaliśmy. Obok pierwszego, przy Roland Avenue, tylko przejechałem.
Mieszkaliśmy tam jakieś dwa lata, ale nic mi z tamtego czasu nie zostało. Podobno miał kawałek trawnik^ taras, nawet saunę w piwnicy.
Potem przeprowadziliśmy się do większego, piętrowego, z dużym ogrodem, na przedmieściach, wieś Bel- videre, ulica Dunbarton.
Rodzice długo szukali wymarzonego domu, najlepiej w stylu kolonialnym. Tyle że takiego w Midweście, Środkowym Zachodzie, nie było. Wybudowali więc według własnych planów. Kilkanaście pokoi, w tym biblioteka, gdzie ojciec z lubością ustawił tony książek na rzeźbionych drewnianych regałach po sufit.
Wysiadłem ze swojego czerwonego jeepa cherokee
i wlokłem się noga za nogą. Ledwie coś mogłem rozpoznać w tej okolicy. Dom przy domu, ściśnięte jeden przy drugim. Ani śladu po tamtych przestrzeniach, starych drzewach. Wtedy stały tu najwyżej trzy budynki rozrzucone w odległości kilkuset metrów. Rozczarowany, szukałem wzrokiem swojego ulubionego wąwozu ze strumieniem, gdzie pierwszy raz zobaczyłem indyki. Zniknął za zabudowaniami. Choć to przecież oczywiste, zaskoczyło mnie, jak to miejsce się rozwinęło.
Nie pamiętałem numeru domu. Spojrzałem na tabliczkę ciemnobrązowego budynku i ruszyłem dalej. Mijałem posesję za posesją i coś mnie tknęło, że ten brązowy to ten nasz, piętnaście lat temu szaroniebieski. Mocne uczucie zobaczyć dom z dzieciństwa pomalowany na inny kolor. Mieszkaliśmy tam krótko, pół roku. Wiosną 1985 roku pojechaliśmy na Florydę. Wróciliśmy
dzień po jego śmierci. Usiedliśmy na ławce pod oknem Juliet, które tata zaprojektował, takie z wąskim balkonem na piętrze. Mama w środku, my z siostrą przytuleni. Mama mówi, źe tata jest w tak długiej podróży, że już nie wróci.
Zamyśliłem się. Co by się stało, gdyby nie umarł? Czy mieszkałbym w tej prowincjonalnej, zapadłej dziurze
i ominęłaby mnie międzynarodowa edukacja na ulicach Nowego Jorku? Kim bym został? Co robił w życiu?
Rozważania nie należały do radosnych. Za dużo sprzeczności. Chciałbym poznać ojca lepiej, mieć go przy sobie, ale tak się nie stało. Gdyby nie jego śmierć, pewnie byśmy się nie wynieśli. Dorastałbym w Rock- ford, na beznadziejnym zadupiu. Czy studiowałbym na Uniwersytecie Chicagowskim, moim zdaniem najlepszym na świecie? Może. Nie zaliczyłbym dzieciństwa w Brooklynie, strasznym i mitycznym. Nie wybrałbym się w końcu na tę nostalgiczną wycieczkę. Ułożyło mi się to w rodzinną pętlę. Ojciec trafił tu z Nowego Jorku. Niektórzy mówią - na zesłanie. Ja stąd wyjechałem do Wielkiego Jabłka. Jego raj utracony, moja ziemia obiecana... Nie, jednak to nie takie proste.
Nowy Jork, Yorkville, 83 Ulica, rok 1970. Tata w kawalerce z karaluchami powiesił nad biurkiem plakat z hasłem: „Sprzedawca z Nowego Jorku pamięta artykuł
o polskim pisarzu mieszkającym w Harlemie i piszącym po angielsku”. Nie oparł się pokusie i w metrze lub autobusie zerwał plakat z kampanii reklamowej „New York Timesa” z odpowiedzią na pytanie: który z tekstów w „New York Timesie” tak cię zaintrygował, że pamiętasz go do dzisiaj? Chodziło o artykuł prezentujący sylwetkę ojca, który ukazał się po wydaniu zbioru felietonów The Ugly Beautiful People. Essays on Liberal Culture (wyd. pol. 1991 pt. Zapiski dyletanta). Ta książka to dowcipne, czasem zgryźliwe notatki o Ameryce, zamożnych intelektualistach-kontestatorach, salonowych lewicowcach, ale pełne zachwytu dla amerykańskiej demokracji. Drukowane były wcześniej w bardzo prestiżowym „New Yorkerze”.
Ojciec spokojnie czekał na kolejny numer „New Yor- kera” ze swoim nowym tekstem. The Rosa Luxemburg Contraceptives Cooperative. A Primer on Communist Civilization (przekł. pol. pt. Cywilizacja komunizmu, Londyn 1972, wyd. krajowe poza cenzurą 1985), bezkompromisowy i groteskowy poradnik dla żyjących w takim systemie, trafił już na złamane kolumny, czyli próbne wydruki przed odesłaniem do druku. Na konto wpłynęło szczodre honorarium, dzięki któremu między innymi rodzice kupili domek w New Canaan.
W Cywilizacji... we wstępie napisał, że to pamflet, a nie tekst historyczny, i że ma ambicje literackie. To ostatnie było dla niego ważne. Próba wkroczenia na teren literatury w obcym języku.
Ojciec spokojnie czekał. Drukowali go przecież od czterech lat.
Jednak tekst się nie ukazał, choć powstał na zamówienie naczelnego Williama Shawna, po sukcesie Zapisków dyletanta. Shawn, legendarny redaktor naczelny „New Yorkera”, rządził magazynem trzydzieści pięć lat. Był władcą umysłów amerykańskiej elity. Jego odmowa oznaczała koniec „sławy”, popularności towarzyskiej, koniec zaproszeń na bankiety, kolacje, koktajle. Milczący telefon. Zero propozycji wykładów, publikacji.
Shawn nieraz płacił i latami nie drukował kawałków, bo zmienił zdanie. Nikt tego nie powiedział wprost, ale tata był przekonany, że przesądziły względy ideologiczne. I z pewnością miał rację.
Sławomir Mrożek w 1985 roku napisał o ojcu:
Leopold ze swoim antykomunizmem wybrał się najgorzej jak tylko mógł. Niechby go chociaż przebrał za „anty-autorytety-taryzm”, taki ogólny
i w ogóle, za „walkę z instytucjami” jakąś ogólną, chociażby za anarchię. To było takie łatwe, niczego innego nie żądano.
(...) "Wystarczyło być mgliście postępowym, czyli mętnie antykapitalistycznym, a wtedy otwierały się uniwersytety i salony, Fundacje i Redakcje, najlepsze sfery, czyli, krótko mówiąc, kariery. Robiono je szybko i nieraz oszałamiające. A kiedy się było przybyszem ze Wschodu i chciało się grać w tę
grę - miało się wtedy dodatkową szansę: człowieka, który jest „stamtąd”, a jednak „swój”, który potwierdza, że się nie mylimy i mamy ogólnoświatową słuszność. Także paru naszych rodaków zagrało, z nieuniknionym powodzeniem, na tym numerze. •
Ale nie Leopold. Nie tylko nie, ale wprost odwrotnie, i krzyczał z całych sił, że nie i że odwrotnie (cyt. za: Tyrmand i Ameryka).
Na początku lat siedemdziesiątych obowiązywały lewicowe sympatie. Królewską parą celebrycką są John Lennon i Yoko Ono, rządzi Richard Nixon, trwa kryzys energetyczny, w ramach oszczędności nawet w budynkach rządowych jest chłodniej, wygaszono część oświetlenia w miastach, w uniwersyteckich kampusach mają miejsce ostre zamieszki antyrasistowskie, antywojenne, rośnie w siłę ruch zielonych.
Trafnie skomentował to Norman Podhoretz, naczelny szacownego konserwatywnego „Commentary”, z którym rozmawiali autorzy książki Tyrmand i Ameryka'.
Antykomunizm uważano za halucynację, paranoi- dalną fantazję. Prawdziwych komunistów było niewielu, ale większość osób ze środowiska literackiego pozostawała, jak to nazwaliśmy — anty-antykomu- nistami. Przedmiotem ich ataków była Ameryka, a nie świat komunistyczny.
Gdy myślę o tamtych czasach, to wydaje mi się dość zaskakujące, że jakiekolwiek teksty Tyrmanda zostały opublikowane w „New Yorkerze”. Prawdopodobnie opublikowano je, zanim ktoś się zorientował, jakie Tyrmand miał poglądy. A kiedy się dowiedzieli, szybko z niego zrezygnowali.
Tak więc za poprzednie artykuły ojciec najpierw kupił mały dom w eleganckim New Canaan, czterdzieści mil (około sześćdziesięciu czterech kilometrów) od Nowego Jorku. Mimo zawodowej ciszy pracował intensywnie każdego dnia, jak gdyby nigdy nic. Pisał codziennie na piętrze, w gabinecie, za masywnym biurkiem, a mama na dole, przy stole w jadalni, kończyła swój doktorat z dziewiętnastowiecznej literatury hiszpańskiej. Mama wspomina to jako czas idylli, choć finansowo im się słabo powodziło. Jeździli na rowerach, spacerowali, co weekend urządzali wypady do kina czy muzeum w Nowym Jorku. Ojciec na przyjęcia ze znajomymi przez kilka dni przygotowywał bigos i nalewkę na spirytusie, którą niezależnie od składu (zioła lub owoce) nazywał tyrmandówką. Robił zakupy, czyli maniacko ścigał w okropnym sraczkowa- tym daihatsu przeceny w okolicznych sklepach, i sprzątał z mamą co tydzień cały dom, bo był totalnym pedantem.
Snuł się czasami przygnębiony. Znów odrzucony jako pisarz, dziennikarz. Wydawnictwa odmówiły druku trzech jego powieści, w mainstreamowej lewicu-
||
jącej prasie nie chcieli go drukować. Powtarzał mamie: „Nie poddałem się nazistom, nie uległem komunistom. Nie ma mowy, żebym teraz ugiął kark przed nowojorskimi liberałami”.
Do furii doprowadzała go ich naiwna lewicowość. W przeciwieństwie do amerykańskich intelektualistów ojciec miał doświadczenie życia w komunizmie. W Wilnie aresztowany przez bezpiekę, uciekł z łagrowego transportu, ponad dwadzieścia lat żył PRL i wiedział, co to stalinizm. Chciał im pokazać, że dążą do systemu, który jest zbrodniczy, że w żadnych warunkach, po żadnych poprawkach nie da się stworzyć dobrego socjalizmu. Amerykańska wolność słowa to był dla niego ideał, to, o co w Polsce walczył. Nie złagodził antykomunistycznych poglądów, nie godził się na żadne poprawki w swoich tekstach. Z pełną świadomością wylądował na marginesie*
Po pięciu latach ten margines zyskał konserwatywny angielski styl. W Rockford tata zasiadł w gabinecie urządzonym antykami, ze starymi sztychami na ścianach
i imponującym biurkiem. Miał do dyspozycji sekretarkę. Urządził salę konferencyjną z długim stołem. Raz wpa- rował tam z garnkiem bigosu i ziołową tyrmandówką, by ugościć biznesmenów, którzy łożyli na Instytut.
Panowie ze złotymi spinkami w mankietach, w dwurzędowych garniturach pałaszowali kapuściany specjał, jak zapewniał ojciec - tylko dziesięciodniowy.
W Rockford College przy Conservative Institute był wiceprezesem, naczelnym „Rockford Papers” oraz magazynu kulturalnego ...
ABDITA