May Karol - Skarb w srebrnym jeziorze.doc

(2304 KB) Pobierz
KAROL MAY SKARB W SREBRNYM JEŹORZE

KAROL MAY SKARB W SREBRNYM JEŹORZE

Kiedy w roku 1890 ukazuje się w Saksonii powieść "Skarb w Srebrnym

Jeziorze", mato kto chyba zdaje sobie sprawę, że jej autor, Karol May

-urodzony 25 lutego 1842 roku w Hohenstein w Saksonii-, stanie się niebawem

w wielu krajach jednym z najbardziej poczytnych pisarzy książek przygodo-

wych, awanturniczych i indiańskich. Tematyka opisywana przez Maya znaj-

duje się w owym czasie w centrum zainteresowań bardzo szerokiej rzeszy

czytelników. Upłynęło bowiem zaledwie kilkanaście lat, odkąd podbój zźem

leżących pomiędzy Missisipi a Górami Skalistymi oraz między Zatoką Mek-

sykańską a Kanadą, ziem zwanych Dzikim Zachodem, stał się faktem doko-

nanym. W ciągu około stu lat nowe państwo, Stany Zjednoczone, opanowuje

niemal całe terytorium Ameryki Północnej, a rynek wydawniczy zalewają

momentalnie tanie wydawnictwa zeszytowe, prezentujące często w sposób

raczej niewybredny niezwykłe przygody bohaterów Dzikiego Zachodu, ,,zdo-

bywców" kontynentu. Do rzadkości należą książki takich pisarzy jak Bret

Harte -1836-1902-, który kładzie główny nacisk na możliwie wierne od-

tworzenie egzotyki i realiów amerykańskiego Pogranicza, czy też James

Fenimore Cooper -1789-1851-, autor słynnego "Pięcioksięgu przygód Soko-

lego Oka". Zanim jednak w roku 1902 dokona się przełom w tym gatunku

literackim, a to za sprawą "Wirgińczyka, jeźdźca z równin" Owena Wistera

-1860-1938-, lansującego nowy typ bohatera westernu - człowieka dziel-

nego, skłonnego nieść w każdej chwili pomoc pokrzywdzonym, pozytywnego,

chociaż nie pozbawionego pewnych wad - w Europie triumfy święcą powie-

ści Karola Maya, książki o wyrazistym czarno-białym rysunku postaci, przy

czym główni ich bohaterowie - wódz Apaczów Winnetou czy też Old

Shatterhand - to ludzie wręcz kryształowi: są niewiarygodnie odważni, na

każdym kroku tępią Zło, choćby mogło ich to kosztować życie; są bezintereso-

wni, nieustraszeni - a więc tacy, jakimi pragnęliby być chyba wszyscy,

Czytelników nie razi schematyzm postaci; tym niech się przejmują krytycy.

Pociąga ich natomiast imponująca sylwetka głównego bohatera, wartka akcja

o tempie nie słabnącym ani na chwilę, optymistyczna -mimo występujących tu

i ówdzie momentów tragicznych- i humanistyczna wymowa książek, które

w tym samym czasie, kiedy liczne komiksy i powieścidła w imię samej

przygody starają się usprawiedliwić gwałt i przemoc, ukazując dzielnych

 

•ch dzikusów - propagują

, sławią uczciwość, odwagę

;rhand to człowiek zdumie-

, z której nie zdołałby się

luszność! Niemal nigdy, czy

lu, nie zabija przeciwnika;

 

m późniejszych bohaterów

 

•ów nimbem tajemniczości,

sprawiają, że choć na ogół

 

uczucia raczej mieszane.

modnych potem powikłań

itują albo Zło, albo Dobro.

nywanie oceny ich postaw

icym, niemal sensacyjnym

 

'nałego, imponującego swą

;niem -Charles to przecież

: się od niego w stopniu

la był wątłej budowy ciała;

 

inęła go bieda, ale również

To właśnie tam, w tym

lym życiu, puszcza wodze

w innym otoczeniu, jakże

o odbyciu kary podejmuje

e publikującym powieści

; szybko zdobywa sławę.

ly w krajach obu Ameryk,

/ stworzoną przez siebie

domu w Radebeul pod

iry Indiańskiej- umieszcza

iV tymże domu umiera 30

 

;kich, którzy wytykali mu

vnież pewne niedostatki

ympatię szerokich rzesz

na ekran filmowy pery-

aczucia milionów czytel-

-rzemierzają wraz z Wi-

nymi malowniczymi po-

go Zachodu i odkrywają

 

Mieczysław Dutkiewicz

 

--r koło południa bardzo gorącego dnia

czerwcowego "Dogfish", jeden z największych parowców osobowo-

pocztowych na Arkansasie, rozbijał swymi potężnymi kołami fale

 

'[ rzeki. Wczesnym rankiem opuścił Littie Rock, a wkrótce miał dotrzeć

 

T do Lewisburga.

 

Niesamowity upał wypędził garstkę zamożniejszych pasażerów do

kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała

 

•r- koło beczek, pak i innych pakunków, które użyczały im skąpego

cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętym

- płótnem "bed and board"-, na którym stały wszelkiego rodzaju

JŁ. szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie

L nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za bufetem siedział

 

T kelner z zamkniętymi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową,

 

a ilekroć podniósł powieki, z ust jego wychodziło przekleństwo albo

i jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około

J dwudziestu mężczyzn, którzy siedząc na ziemi koło bufetu, podawali

 

"f sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zwanego drinka, to

 

- znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partii zapłacić każ-

demu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną

niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali

się z pewnością dopiero tutaj, na pokładzie steamera--, gdyż za-

chowywali się bardzo poufale względem siebie i widać było z ich

przypadkowych słów, że znają się dokładnie. Mimo tej ogólnej poufa-

łości jeden z grona cieszył się pewnego rodzaju szacunkiem. Nazywano

 

go kornelem, co jest zwykłym przekształceniem słowa "colonel",

pułkownik.

 

- Bed and board -ang.- - dosł. stół i łoże. Tu: bufet.

-- Steamer -ang.- - parowiec.

 

Był to człowiek długi i chudy. Jego gładko wygoloną, ostitł

i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczeciniasta brodal

krótko ostrzyżone włosy były także rude, o czym można było się

przekonać, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zsunął mu się daleko

na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych,

podbitych gwoździami, oraz spodni nankinowych i krótkiej bluzy

z tejże materii. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą

i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był

szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca ciało. Dookoła

bioder owinął czerwony szal, spoza którego wyglądała rękojeść noża

i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba

skórzana, zaopatrzona w dwa rzemienie, przy których pomocy nosił

ją na plecach.

 

Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i rów-

nie niechlujnie, ale za to także uzbrojeni po zęby. Nie było wśród nich

ani jednego, który by na pierwszy rzut oka wzbudzał zaufanie. Grali

namiętnie, a toczyli przy tym rozmowę tak niewybredną, że choć

trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich ani na

chwilę. W każdym razie łyknęli już niejednego drinka; twarze ich były

rozgorączkowane nie tylko od słońca; także wódka roztaczała nad

nimi swą władzę.

 

Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład sternika, aby mu

udzielić kilku niezbędnych wskazówek.

 

- Co pan sądzi, kapitanie - spytał sternik - o tych drabach,

którzy tam siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą do tego

rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.

 

- I ja tak myślę - odparł zapytany. - Podali się wprawdzie za

harvesterów -żniwiarzy-, udających się na Zachód, aby się nająć do

pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby

o pracę.

 

- Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów.

Może jednak przynajmniej na pokładzie zachowają się spokojnie.

 

- Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do

tego przyzwyczajeni! Mamy na pokładzie dosyć rąk, aby ich wszyst-

kich wrzucić do starego, błogosławionego Arkansasu. Zresztą przygo-

tujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy

Lewisburg.

 

Kapitan wrócił na mostek, by wydać zwykłe przy lądowaniu

rozkazy. Wkrótce ukazały się domy miasta, które okręt pozdrowił

przeciągłym gwizdem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma

zabrać ładunek i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod

 

pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej

podróży.

 

Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był zbyt zajmujący.

Lewisburg nie miał w owym czasie jeszcze tego znaczenia co dzisiaj.

Na przystani stało tylko trochę gapiów, do zabrania leżało kilka pak

i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było

więcej jak trzech.

 

Jednym z nich był biały o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci.

Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było spoza niej tylko oczy,

nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową,

prawie całkowicie wyłysiała i tak zdeformowaną, że określić jej dawny

kształt było niemożliwością. Ubranie tego człowieka składało się ze

spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły

dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów,

poza tym miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był

długi topór.

 

Kiedy zapłacił należność za przejazd, rozejrzał się badawczo po

pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie

obchodzić. Wzrok jego badał pozostałych, którzy wstali od gry, aby

się przyjrzeć wchodzącym na pokład, lustrując każdego z osobna,

ujrzał komela, wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie

zauważył, podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów,

mruczał cicho do siebie:

 

- Do diaska! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mnie

uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widać nie zna mnie!

 

Ten, o którym myślał, zdziwił się również jego widokiem i zwrócił

się cicho do swoich towarzyszy:

 

- Spójrzcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który

z was?

 

Na pytanie odpowiedziano przecząco.

 

- Hm, musiałem go już kiedyś widzieć i to wśród okoliczności dla

mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspo-

mnienie o tym.

 

- To i on musiałby cię znać - odparł jeden. - Tymczasem

spojrzał na nas, a na ciebie nie zwrócił uwagi.

 

- Hm! Może jeszcze wpadnę na to. Albo lepiej zapytam go

o nazwisko. Wtedy będę wiedział, na jakim jestem świecie. Namówimy

go na drinka.

 

- Jeśli tylko zechce!

 

- Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu

odmówią drinka, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub

 

rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zatroszczy się o to ani

pies z kulawą nogą.

 

- Ale czarny nie wygląda na to, aby go można było zmusić do

tego, co mu nie będzie miłe.

 

- Pshaw! Załóżmy się! '

 

- Dobrze! Zakład, zakład! - rozległo się wokoło. - Prze-

grywający płaci każdemu trzy szklanki.

 

- Zgadzam się - oświadczył kornel.

 

- Ja też - odpowiedział drugi. - Ale musi być sposobność

rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.

 

- Z kim?

 

- Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie

wiesz, kim jest. Potem z jednym z tych dżentelmenów, którzy gapią się

"l brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich jak

olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indianinem,

który przyszedł na pokład z synkiem. A może się go boisz?

 

Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwie:

 

- Ja miałbym się bać tego czerwonego błazna? Pshaw! A może

także tego olbrzyma, przeciw któremu mnie podszczuwasz? Do wszys-

tkich diabłów! Ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci

mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak wyelegantowany, że

z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi

naszego pokroju. A więc przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek

z każdym z nich. A teraz do dzieła!

 

Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć

wszyscy podróżni. Każdy Amerykanin i każdy westman zna znaczenie

słowa drink, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groź-

nie, jak to tutaj miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na

kornela. Widziano, że jest mocno pijany, tak jak i jego towarzysze,

a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny.

 

Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do

czarnobrodego i rzekł:

 

- Good day -, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy.

Uważam was naturalnie za dżentelmena, bo pijam tylko z ludźmi

rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę

za moje zdrowie!

 

Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła,

z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech

zadowolenia.

 

Good day! -aog.- - dzień dobry!

 

10

 

- Well - odpowiedział. - Nie jestem od tego; mogę uczynić

wam tę przyjemność, ale chciałbym wiedzieć, kto mi wyświadcza ten

nieoczekiwany zaszczyt.

 

- Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije.

Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, do usług. A wy?

 

- Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie

nic przeciw temu. Za wasze zdrowie!

 

Wypróżnił szklankę, przy czym wypili i inni, i zwrócił ją "puł-

kownikowi". W poczuciu zwycięstwa Brinkley zmierzył swego roz-

mówcę lekceważącym spojrzeniem od stóp do głów i rzekł grubiańsko:

 

- Zdaje mi się, że to nazwisko niemieckie. Jesteście więc prze-

klętym Deutschmanem, hę?

 

- Nie, Austriakiem, sir - odpowiedział Europejczyk w sposób

bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi. - Swego

przeklętego Deutschmana musicie skierować pod innym adresem; do

mnie się nie stosuje. A więc dziękuję za drinka i żegnam!

 

Obrócił się energicznie na pięcie i odszedł szybko, mówiąc do siebie

po cichu:

 

- A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz kornelem! Ten

drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.

 

Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wy-

glądał przy tym na zwycięzcę; mina mu zrzedła. Spodziewał się, że

Grosser będzie się wzbraniał wypić i trzeba go będzie zmusić do tego

groźbą; ten jednak okazał się mądrzejszy: wypił i uchylił się od zwady.

Kornel był wściekły. Napełniwszy szklankę, podszedł do drugiej

upatrzonej ofiary - Indianina.

 

Wraz z Grosserem weszło na pokład w Lewisburgu dwóch Indian.

Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające

podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn.

Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się od-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin