Bunch Chris & Cole Allan - Anteros 1 - Zamorskie królestwa t.1.doc

(1209 KB) Pobierz
ZAGINIONE KRÓLESTWA

A. Cole i C. Bunch - Zamorskie krolestwa

 

 

Odległe Królestwa

Dla

Jasona Cole’a

i

Elizabeth Rice Bunch

Mapka:

1.Vacaan „The Far Kingdoms” - Vacaan - Odległe Królestwa

2. Irayas - Irayas

3. The Black Mountain - Czarna Góra

4. Gomalalee - Gomalalee

5. ( not to scale ) - nie według skali

6. Wahumwa - Wahumwa

7. Fist of the Gods - Pięść Bogów

8. pass - przełęcz

9. The Rift - Dolina

10. Wasteland - Ziemia Jałowa

11. The Crater - Krater

12. Desert - Pustynia

12. Grasslands - Stepy

13. River’s Headwaters - Źródła rzeki

14. Unknown - Tereny nieznane

15. Unknown Seas - Nieznane morza

16. rumored islands, - wyspy, archipelagi, rafy i tym podobne

archipelagos, reefs, etc. znane z opowiadań.

17. Abandoned Barracks - Opuszczone Warownie

18. Cannibal Village - Wioska Kanibala

19. Kostroma - Kostroma

20. The Kingdom of Valaroi - Królestwo Valaroi

21. Redond - Redond

22. The Pepper Coast - Wybrze¿e Pieprzowe

23. The Narrow Seas - Wąskie Morze

24. Likantu - Likant

25. Orissa - Orissa

 

Pierwsza

Podróż

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kurtyzana

 

Król Ognia.

Król Wody.

Królowa Muzy.

Ja, Almaryk Emilie Antero, zapisuję moje myśli piórem gęsim w drugim dniu świecy Miesiąca Żniw, w dziesiątym roku Czasu Jaszczurki. Przysięgam na głowy mych potomków, iż wszystko, co tu piszę jest, prawdą. Błagam was, Moi Panowie i Moja Pani, abyście spojrzeli przychylnym okiem na ów dziennik. Ogniu, oświeć drogę i poprowadź korytarzami mglistej pamięci. Wodo, wypieść owoce mych myśli. Muzo, spójrz w łaskawości swej na me liche umiejętności i użycz słów wartych opowieści, którą snuć będę. Opowieści o mych podróżach do Odległych Królestw.

I o tym, co tam znalazłem.

 

CZYTAJĄC PONOWNIE te wersy, słyszałem śmiech Janosza, śmiech podobny do dźwięcznego odgłosu bębna, mogący ogrzać zimną noc, lub zamienić w kamień słowa głupca. Słyszałem wyraźnie, jakby dzwonił mi nad uchem, a nie przybywał jako iluzja sprzed czterdziestu lat. Ten śmiech drwił ze mnie i wcale nie dlatego, że opisałem tę historię. Ów człek odnosił się przychylnie do historii i wszelkich mądrych ksiąg. Uważał je za bardziej święte niż święty gaj cedrowy; sądził, że mówią więcej niż zwierciadło Proroka. Tak, odnosiłby się do niej przychylnie, nawet mimo tego, że moje zapiski odmalowują go czasem w niezbyt dobrym świetle. Czyż jednak nie przysięgałem mówić tylko prawdy? Janosz był najbardziej zagorzałym czcicielem prawdy. Nawet wtedy gdy kłamał... Szczególnie wtedy, gdy kłamał.

Drwina, jestem tego pewien, wymierzona była w tradycyjne, otwierające zaklęcie, które zawarłem w swoim dzienniku wzywając ogień, wodę oraz Muzę, aby wspierały mnie w moich zmaganiach.

- To głupi zwyczaj - powiedziałby pewnie. - A co więcej, strata energii. To tak, jakbyś wyleczył gniazdo kurzajek na skórze, a potem zabrakłoby ci siły na tak istotne sprawy ,jak demon gnieżdżący się w twej czaszce. Nić z supłem jest równie dobra na kurzajki jak po trzykroć błogosławiona skóra ropuchy, a o wiele mniej kosztowna.

Następnie klepnąłby mnie w plecy i napełnił kielichy winem aż po same brzegi: - Po prostu rozpocznij swą opowieść, Almaryku. Słowa przyjdą same.

A zatem dobrze... Zaczęło się od pewnej kobiety.

Melina była najwspanialszą kurtyzaną w całej Orissie. Nawet po tylu latach na wspomnienie jej boskiego ciała rozpierają mnie chucie. Miała duże, ciemne oczy, w których każdy mężczyzna mógł zatracić duszę, i długie, pachnące perfumami kruczoczarne włosy, spływające falą na szczęściarza, któremu pozwoliła utonąć w swych cudownych objęciach. Miała kształty złotoskórej bogini o wiśniowych ustach, piersiach zakończonych wspaniałymi, karmazynowymi sutkami i o jedwabnych udach, będących zapowiedzią najbardziej upojnego schronienia, jakie tylko podróżnik mógłby sobie wyobrazić. Byłem naonczas młodzianem liczącym dwadzieścia wiosen i pożądałem jej ślepo, wręcz niepohamowanie, czując w żyłach wzburzoną, gorącą krew charakterystyczną dla tego wieku. Nie opowiadałbym teraz owej historii, gdyby Melina zaspokoiła wówczas me nieposkromione żądze. Ona jednak zniewoliła mnie tylko, paraliżując swym urokiem, karmiąc li tylko zawodowymi obietnicami.

W dniu, w którym zaplątałem się w jej sieć, załatwiałem akurat interesy związane z profesją mojego ojca. Statek wiozący towary z zachodu zawinął do portu i rozpoczęto już rozładunek. Do moich obowiązków należało między innymi nadzorowanie rachunków. Nie oznaczało to oczywiście ingerowania w pracę naszych wspaniałych niewolników- urzędników. Ojciec stwierdził, że potrzeba tam po prostu „obecności władzy”, co oznaczało, że miałem dopilnować, aby łapówki wręczane kapitanowi portu, poborcy podatkowemu oraz poborcom dziesięciny - dla magów utrzymywały się na rozsądnym poziomie. Dzierżyłem sakiewkę pełną złotych i srebrnych monet i wciskałem je w chciwe dłonie, pamiętając o ostrzeżeniu, iż gdybym zbytnio przetrząsnął ów trzosik, profity z morskiej wyprawy okazałyby się nadzwyczaj marne. Rejs był długi i obfitował w niebezpieczne niespodzianki; nasz statek padł ofiarą sztormu i o mały włos nie zatonął w pobliżu ujścia rzeki, która przecina miasto na połowę. Wówczas nie mogłem się nadziwić, że ojciec powierzył mi to wcale niełatwe zadanie. On jednak wiedział, że należy mnie zachęcić, dostrzegając we mnie zalety, których ja sam nie potrafiłem zobaczyć.

Kapitan portu odznaczał się kompletnym brakiem doświadczenia i nadzwyczajną dbałością próbował zrekompensować owo niedociągnięcie. Kiedy tak chodziliśmy od skrzyni do pakunków, od pakunków do beczek, podliczając wartość towarów, spostrzegłem, że niewątpliwie zaczął sobie już wyobrażać łapówkę równą rocznej pensji; w młodzieńczych oczach zagościły szpetne błyski chytrości. Jego apetyt rósł, a mój umysł szukał desperacko rozwiązania. Rozejrzałem się po magazynie i oko moje spoczęło na poszarpanej beli materiału. Jęknąłem, rozerwałem ją, pozwalając kosztownemu suknu spłynąć na brudną podłogę. Natychmiast zawołałem kapitana statku ignorując, zdziwienie malujące się na obliczu portowego oficera. Niechybnie pomyślał, że zwariowałem. Jego zaskoczenie przerodziło się jednak w osłupienie, gdy pokazałem przybyłemu żeglarzowi stan materiału, przeklinając jego mizerną jakość.

- Albo jesteś głupcem, który dał się nabrać jakiemuś tęgiemu oszustowi - rugałem go - albo jesteś tym oszustem we własnej osobie. - Kląłem, narzekając, że jakość materiału srodze odbiega od normy i nawet kompletny laik na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że sukno w ciągu tygodnia zacznie się rozkładać w wilgotnym klimacie Orissy; skoro zaś bez problemu znalazłem ten defekt, co z resztą towarów? - Do diabła, kapitanie, patrz na mnie, gdy do ciebie mówię!

Stary morski wyga w lot pojął o co chodzi. Zaczął jęczeć jak bardzo mu przykro i zaklinał się, że nie miał o niczym zielonego pojęcia. Odesłałem go strasząc gniewem ojca, a sam zwróciłem się do stojącego obok oficera. Kiedy go przeprosiłem, uśmiechnął się niewyraźnie, po czym zupełnie spoważniał, gdy na przypieczętowanie owych przeprosin wcisnąłem mu w dłoń jako łapówkę tylko jedną monetę, biorąc pod uwagę wyraźnie zmniejszoną wartość ładunku. Nie protestował, lecz mocno ścisnął pieniądz i umknął, zanim zdążyłem na tyle oprzytomnieć, by stwierdzić, że i tak dałem mu pewnie za dużo.

Miejski poborca podatkowy winien był memu ojcu wiele przysług, więc z radością przyjął rzadko spotykane świecidełko z zachodu, którym miał zrobić przyjemność znacznie młodszej od siebie żonie.

Uważając się za świeżo wykreowanego mistrza handlu, oczekiwałem poborców dziesięciny z Rady Magów. Jedyna próba, jakiej się obawiałem. W owych czasach utrzymywały się silne animozje między magami a członkami mojej rodziny. Właśnie buńczucznie zadzierałem nosa myśląc o rychłym odwecie, kiedy ogłoszono przybycie czarnoksiężnika. Szybko przerwał te cieniutką, jedwabną nić pychy. Prevotant znany był jako jeden z najgrubszych i najbardziej chciwych magów w Orissie. Miał kiepską reputację jako czarnoksiężnik, a także jako człowiek o przedziwnym talencie do opóźniania kupieckich sakiewek aż do ostatniej monety. Ujrzawszy mnie zachichotał z radości, zadowolony, iż między nim a fortuną stanął ktoś tak młody i głupi. Chichot odbił się echem i przeszedł w przenikliwy pisk dobywający się z gardła faworyta przyczepionego do jego barku.

W tamtych czasach niektórzy, zwykle starsi magowie trzymali faworyty, które towarzyszyły im podczas rzucania zaklęć. Owe pół zwierzęta, pół demony mogły dowolnie zmieniać swe rozmiary, od dwukrotnie większych od człowieka do mniejszych niż to pokryte łuską stworzenie okręcone dokoła szyi Prevotanta. Pisk potworka przybrał na sile, zapewne na skutek podekscytowania. Większość faworytów zachowywała się histerycznie i czasami trudno je było utrzymać w ryzach, lecz zauważyłem, że ta kreatura była tak przerażona jak regularnie maltretowany pies. Zamiast uspokoić go ciepłym słowem i pogłaskać po grzbiecie, Prevotant zaklął i wymierzył faworytowi mocny cios szpikulcem. Stworzenie zapiszczało z bólu i złości, lecz po chwili dało za wygraną. Widziałem, że myśli intensywnie, jako że jego skóra zmieniła barwę z czarnej na pulsująco czerwoną. Zaczęło szarpać krwawiącą rankę małymi, ostrymi ząbkami.

- Może jest głodny - odezwałem się, sądząc, że w ten sposób zaskarbię sobie życzliwość Prevotanta. - Mógłbym posłać po jakiś smakowity kąsek.

Faworyt zaszczebiotał słysząc moje słowa, lecz czarodziej pokręcił przecząco głową, aż zatrzęsły mu się policzki.

- Nie przejmuj się nim. Przejdźmy od razu do interesów. - Nadął się, na ile tylko pozwolił mu szeroki pas, i utkwił we mnie srogi wzrok. - Doniesiono mi o przemycie ukrytym w twoim ładunku.

Straciłem zdrowy rozsądek jeszcze przed jego atakiem. Było to stare, portowe zagranie, szczególnie popularne w kręgach poborców dziesięciny dla magów. Mój ojciec skwitowałby je śmiechem. Wiedziałem o tym. Ojciec opisywał mi te rozmaite gierki, dbając o uzupełnienie mej edukacji. Lecz wiedzieć a robić - ech, to już wielka różnica. Moja twarz, ta odwieczna zdrajczyni rudowłosych, przybrała kolor równie ognisty jak moje kędziory.

- Ależ... ależ... To niemożliwe - wyjąkałem. - Kazaliśmy przedsięwziąć środki ostrożności. Wszelkie środki ostrożności!

Prevotant skrzywił się i wyjął zza fałd poplamionych szat jakieś pomięte kartki papieru. Przez chwilę studiował uważnie zapisane gęsim piórem słowa skrzętnie zakrywając je dłonią przed moim wzrokiem. Pokręcił posępnie głową, po czym schował zapiski. Faworyt ruszył w kierunku kieszeni i zarobił kolejne uderzenie

- Paskudna bestia - syknął mag i ponownie zwrócił się do mnie: - Bardzo poważne oskarżenia. Wyjątkowo poważne. - Pożądliwie łypnął na towary mojego ojca. - Nie pozostaje mi nic innego, jak... jak...

Otworzyłem usta pełen niepokoju. Niecierpliwie potrząsnął głową i utkwił we mnie ciężkie spojrzenie: - Jak...

Wreszcie doznałem olśnienia.

- Och! Och... Naturalnie! - Złapałem się za pas i potrząsnąłem mocno sakiewką. Oczy rozszerzyły mu się na ów znajomy brzęk, a twarz pojaśniała wyraźnie, gdy obliczył, o ile pomnoży swój majątek. Skrzek faworyta wciąż wskazywał na grę głębokich emocji. Czarodziej nieświadomie, chyba z przyzwyczajenia uszczypnął stworzenie. Jeśli zaś chodzi o mnie, zrozumiałem swój błąd w tej samej chwili, w której go popełniłem. Teraz Prevotant wie dokładnie, czym dysponuję, i będzie chciał wyciągnąć jak najwięcej. Po jednej stronie legło nieszczęście, po drugiej zaś zagościło upokorzenie, a ja pośród nich desperacko próbowałem pomóc sobie swoim sprytem. Rozpoczęliśmy targowanie.

- No cóż - powiedział w końcu - są pewne rzeczy, których powinienem dopełnić. Niektórzy powiedzieliby, że jest to moim bezwzględnym obowiązkiem. Będę jednak potrzebował wsparcia. Dziesięciu pomocników... a może i więcej.

Ponownie potrząsnąłem sakiewką, wściekły, że nie mam innego wyboru, i brnąłem dalej.

- Ale ... - zacząłem włączając się do gry. - Ale ...

- Zresztą nie ma konieczności, bym postępował ściśle według zasad - odpowiedział po namyśle. - Nauczyłem się polegać w tych sprawach na mojej łagodnej naturze. - Zmierzył sakiewkę wzrokiem, lecz ja nie wykonałem najmniejszego gestu.

- Mógłbym to ostatecznie zrobić sam - powiedział pragnąc, aby moja dłoń wreszcie uwolniła trzymane złoto. - To jednak będzie wymagało... - Ponownie zerknął na ładunek. - Moi przełożeni nie pozwoliliby mi pobrać od ciebie dziesięciny mniejszej niż... trzy miedziaki za każdą dziesiątą wagi.

Westchnąłem.

- A zatem muszę natychmiast podążyć do domu mego ojca z wieścią o jego ruinie. - Trąciłem sakiewkę. - Dziesięcina, której żądasz, zabierze wszystko co posiadam i nawet jeszcze więcej.

Prevotant spojrzał z bólem. Policzki mu obwisły, lecz dostrzegłem, że oczy jego faworyta błysnęły zadziornie i stworzenie wysunęło język wietrząc fluidy strachu. Trzymałem nerwy na wodzy nie zdradzając prawdziwych uczuć. Mag złamał się pierwszy.

- No dobrze - wykrztusił przez ściśnięte gardło. - Odprawię tu proste oczyszczenie, lecz ze względów bezpieczeństwa musi ono objąć cały magazyn. Dziesięcina za taki obrządek wynosi jeden miedziak za sto miar wagi.

Podniósł rękę. - Jednak... jestem tu tylko z moim faworytem. Zaklęcie wymaga mnóstwo pracy i przygotowań...

Wyjąłem sakiewkę zza pasa. Faworyt zaczął pohukiwać niczym sowa, owładnięty chciwością, podczas gdy jego pan drapieżnym ruchem schował woreczek z monetami za pazuchę.

- Załatwię to bardzo szybko - rzucił bez namysłu. - Błyskawicznie.

Posłałem po niewolnika, żeby przyniósł jego rzeczy z lektyki i chwilę później czarnoksiężnik ustawił swój trójnóg, z którego zwieszała się mosiężna misa pełna gorących węgli. On zaś wrzucał do naczynia różne śmiecie, kawałki pleśni i jakieś proszki. Obrzydliwa woń wypełniła powietrze, lecz nie pojawił się charakterystyczny dym. Faworyt zeskoczył na podłogę i podrygiwał dookoła, wrzeszcząc na znak protestu. Jestem pewien, że umknąłby gdyby nie długi, cienki łańcuch, który Prevotant mocno ściskał w garści.

Mag umieścił trójnóg w wąskim przejściu między skrzyniami pełnymi drewnianych zabawek. Twierdził, że miejsce to jest najskuteczniejsze do odpowiedniego ukierunkowania zaklęcia. Ruszył wolno wzdłuż wąskiego korytarza wlokąc za sobą faworyta; stworzenie opierało się zaciekle, zawodząc niczym dziecko i dławiąc się na łańcuchu. - Przestań - wycedził Prevotant. - Tylko wszystko pogorszysz.

Ukląkł na jednym kolanie i narysował okrąg na podłodze, a następnie kwadrat obejmujący koło. Skrócił łańcuch przyciągając faworyta do siebie. Małe ząbki kąsały na oślep wpijając się w palce, lecz w końcu udało mu się złapać potworka za szyję i wrzucić w obręb koła. Stworzenie przez kilka chwili wydawało się zamroczone upadkiem. Prevotant skinął głową.

- Teraz dobrze. A jeśli dalej będziesz przysparzał mi kłopotów, każę cię obedrzeć ze skóry i uszyć z ciebie buty. - Mag podniósł się sapiąc ciężko i podszedł do trójnogu. Skinął, bym do niego dołączył, a ja spełniłem prośbę.

- Konieczna jest obecność właściciela - wyjaśnił. - W przeciwnym razie zaklęcie oczyszczające nie będzie trwałe.

Ze swoich bagaży wydobył kolejny worek. - Chcę, żeby zaklęcie było dobre i silne - powiedział. - Lubię, kiedy klienci są zadowoleni.

Po magazynie gdzieniegdzie kręcili się ludzie - urzędnicy, tragarze oraz potencjalni klienci, którzy przyszli, aby rozejrzeć się w towarze.

- Czy mam ich wyprosić? - zapytałem.

- Nie ma potrzeby. Ryzyko jest minimalne. - Wrzucił do misy garść czegoś co wyglądało na brązowe wióry, które w zetknięciu z węglami wydały wilgotny syk. Przyjrzałem się uważniej, ale i tym razem nie dostrzegłem najmniejszego śladu dymu.

Zaczął szybko i nagle:

- O, demony, które zamieszkujecie krainę ciemności. Strzeżcie się! Strzeżcie! - Wytrząsnął więcej brązowych strużyn na żar, a w odpowiedzi rozległ się kolejny syk. Zobaczyłem, że węgle przestają się żarzyć, jakby coś wysysało z nich gorąco.

- Ogień w Chłód. Chłód w Ogień. Wzywam płomienie, aby was odszukały. Strzeżcie się demony! Strzeżcie!

Opróżnił worek wsypując zawartość do misy. Ujrzałem błysk. Kupka węgli załamała się na samym środku tworząc szarą, martwą masę. Stworek w kredowym więzieniu wydał z siebie upiorny skowyt. Okrąg ożył tysiącem roztańczonych płomieni. Faworyt zaskrzeczał z bólu szamocząc się i podskakując dokoła przeszywany mackami upiornego ognia. Dotyk żywiołu nie pozostawiał najmniejszego śladu na skórze stworzenia, lecz bezsprzecznie gorąco dawało mu się we znaki. Pełne rozpaczy i desperacji wycie wydawało się nadzwyczaj prawdziwe. Nagle faworyt skurczył się do rozmiarów małego kamyka, mimo iż jego wrzaski były równie głośne jak przedtem. Odskoczyłem zatrwożony, gdy kamyk urósł niespodziewanie do rozmiarów psa i rozrastał się wciąż, aż przekroczył obszar otaczającego go okręgu. Małe ząbki zamieniły się w potężne, połyskujące kły, kłapiące w agonii bólu. Żaden rozmiar nie mógł mu jednak pomóc w ucieczce; płomienie podskoczyły jeszcze wyżej. - Przepadnij! - krzyknął Prevotant.

Faworyt znieruchomiał jak rażony piorunem; milczący, z roztwartym, upiornym pyskiem widocznym poprzez ścianę płomieni. Zaległa cisza. Wkrótce jednak usłyszałem cykanie, potem następne, jakby otworzył się dach wpuszczając roje owadów; całe ich chmary spadały martwe z krokwi i ścian: niektóre skrzydlate, inne pełzające. Po chwili poczułem na ciele gęsty, suchy deszcz. Usłyszałem odgłosy zamieszania, które przerodziły się w dziki pęd i skrobanie, stopniowo przybierające na sile. Nagle magazyn zalały tysiące szczurów i jaszczurek, a podłoga zmieniła się w istne morze futer i łusek. Kobiety i mężczyźni rozproszeni tu i tam zaczęli krzyczeć z przerażenia i obrzydzenia.

- Nie ma się czego obawiać - rozległ się spokojny głos maga. - Być może zaklęcie jest zbyt silne, ale przynajmniej pozbędziesz się szkodników. - Zanim zdążyłem otworzyć usta, podniósł obie ręce do góry i krzyknął - Koniec! - Ogień zniknął momentalnie - równie szybko, jak się pojawił. Nagle zobaczyłem, że węgle w misie zawieszonej na trójnogu żarzą się ponownie.

Mag szarpnął za łańcuch wyciągając faworyta poza granice wyznaczone kredą. Stworzenie powróciło już do swych normalnych wymiarów, lecz nadal kipiało wściekłością za sposób, w jaki zostało potraktowane.

- No, dobra robota - odezwał się do mnie Prevotant ciągnąc bezlitośnie za łańcuch. - Teraz muszę tylko... - Obydwaj podskoczyliśmy widząc, jak faworyt warknął groźnie i wystrzelił w górę urastając do rozmiarów człowieka. Szarpnął za łańcuch a Prevotant wrzasnął, gdy koniec uwięzi wyśliznął mu się z dłoni tnąc miękkie ciało.

- Hej - zawołał - co to ma znaczyć? Przestań natychmiast! - Podreptał do przodu z uniesioną pięścią. Faworyt ponownie warknął i zaczął wściekle kłapać zębami. Skulił się, gdy Prevotant podszedł do niego, lecz nie zmienił rozmiarów, a jego skóra połyskiwała barwami złości. Mag z wściekłością kopnął stwora. Bestia z piskiem przeskoczyła swego pana, który obrócił się błyskawicznie, klnąc i krzycząc, żeby faworyt natychmiast wrócił, lecz ten skulił uszy i popędził przez magazyn niczym spuszczony ze smyczy ogar. Niewiasta odziana w kosztowne szaty wrzasnęła z przerażenia i dołączyła pośpiesznie do orszaku swoich niewolników. Jej krzyk przyciągnął tylko uwagę bestii, która skręciła nagle i przemknęła tuż obok niej, roztrącając tłum ludzi. Krwawa rana naznaczyła ramię nadobnej niewiasty.

Wściekłość Prevotanta ustąpiła miejsca panice.

- Wracaj do tatusia! - błagał teraz wysokim sopranem. - Tatuś ma dla ciebie smakowite niespodzianki... Proszę cię wróć. - Faworyt nie zważając na słowa swego pana szarpał zaciekle zębami opakowania towarów, rozrywał pazurami skrzynie. Moi ludzie próbowali go zwabić w kąt, lecz uciekli widząc, jak szarżująca bestia rozrasta się coraz bardziej. Znowu rzucił się na ładunek. Chaos najwyraźniej wyostrzył mi zmysły; nie tylko dostrzegłem, że szkody są minimalne, lecz również zrozumiałem, że właśnie otwiera się przede mną szansa ucieczki od maga.

- Aha! - krzyknął Prevotant, gdy Faworyt odwrócił się i popędził ku nam. - Teraz posłuchasz głosu rozsądku! - Stworzenie skurczyło się jednak i przemknęło między nami. Wyczułem nadarzającą się okazję i błyskawicznie popchnąłem trójnóg. Dymiące węgle rozsypały się pośród skrzyń pełnych drewnianych zabawek. Teraz mag wpadł w histerię . Skoczył i brzegiem szat próbował dławić w zarodku małe płomyki.

- Pomóż mi! - zawołał. - W przeciwnym razie stracisz to wszystko. - Oczyma wyobraźni widział już cały magazyn, a następnie całe nabrzeże, trawione bezlitosnym ogniem. Podszedłem spokojnym krokiem, delikatnie odsunąłem go na bok i ugasiłem ogień depcząc płomienie.

Zostawiłem go zastygłego w bezruchu, paplającego"słowa przeprosin, a sam poszedłem po nadzorcę magazynu. Wzięliśmy sieć, kilka długich kijów i zawołaliśmy paru krzepkich niewolników. Dość szybko udało nam się usidlić faworyta, który okazywał już wyraźne oznaki zmęczenia i strachu, po czym przyprowadziliśmy go do jego pana. Prevotant patrzył na mnie cielęcymi oczami. Zlekceważyłem to spojrzenie i powiodłem lodowatym wzrokiem po „zgliszczach”.

- Proszę, pozwól mi to wszystko naprawić - odezwał się nieśmiało.

Wyciągnąłem rękę.

- Możesz zacząć od złota mego ojca - zaproponowałem.

Sprawiał wrażenie osłupiałego.

- Tak dużo? - wyszeptał, ale od razu zwrócił mi sakiewkę.

- I to tylko na początek - kontynuowałem - bo kiedy podliczę dzisiejsze straty ... - Pokręciłem głową. - Wątpię, czy starczy ci środków na spłatę. Poradzę memu ojcu, żeby udał się po rekompensatę do rady. - Pragnąłem jedynie wlać w jego serce strach bogów. Tak naprawdę to wcale nie miałem zamiaru wziąć od niego więcej pieniędzy. Byłem przekonany, że wysokość długu, jaki wyczarowaliby księgowi mego ojca, wprowadziłaby Prevotanta w pokorę na wiele lat. Zamierzałem właśnie zacząć moją litanię „ale”, „z drugiej strony” i tym podobnych powiedzonek, kiedy nagle podniósł palec do ust na znak ciszy. Rozejrzał się wokoło, aby sprawdzić, czy ktoś nas nie obserwuje.

- Może mam tu coś, co może potrafi uspokoić młodego panicza - odezwał się tajemniczo. Zagłębił dłoń w przepastnych fałdach swych szat, rzuciwszy mi chytre spojrzenie. - Przekonasz się sam, że to coś naprawdę wyjątkowego.

Wręczył mi białą kartę o mocno czerwonych brzegach. Pośrodku widniała pieczęć cechu nierządnic: wyzywająco obnażona postać Butali, bogini miłości z przesadnie wielkimi piersiami i narządami płciowymi. Poniżej złoty napis głosił: Melina będzie dziś tańczyć dla swych szczególnych przyjaciół i dobroczyńców”.

Wiedziałem, kim była; podobnie zresztą jak każdy mężczyzna w Orissie. Melina, jedna z dwunastu najpiękniejszych kobiet, jakie znajdowały się na samym szczycie handlu przyjemnościami. Wszystkie używały wytwornych słów i zgłębiały subtelności cywilizacji. Wielcy mężczyźni, bogaci mężczyźni, a wreszcie przystojni mężczyźni i bohaterowie zabiegali o ich względy zarówno z uwagi na przyjemność jaką czerpali z przebywania w ich towarzystwie, jak i dla rozkoszy cielesnych. Na tym polu ta gorąca, namiętna bogini swego zawodu nie miała sobie równych. Każdy mężczyzna zrobiłby wiele, by zatonąć w namiętnych objęciach Meliny. Szczególnie bardzo młody mężczyzna, który nie miał do zaoferowania prawie nic ponad swą młodość.

Otworzyłem usta. - Skąd ty to masz? - Niemożliwe, żeby człowiek typu Prevotanta otrzymał zaproszenie od tak egzaltowanego towarzystwa.

Mag skwitował zawartą w moim pytaniu odrazę kolejnym chytrym spojrzeniem.

- Czy to naprawdę takie ważne?

Ponownie zerknąłem na kartę. Butala nie była już sama. Teraz przewodniczyła zbiorowej orgii. Przyglądając się zobaczyłem , jak nagie postacie zaczynają się poruszać kopulując na więcej sposobów, niż byłem w stanie sobie wyobrazić.

- Zamierzałem to sprzedać - szepnął mag wprost do mego ucha. - Cena bez wątpienia byłaby wysoka.

Ponownie spojrzałem na jej imię czując przebiegający przez ciało gorący prąd i widząc, jak litery rosną wypełniając niemal całkowicie pole widzenia.

- Melina - wyszeptał głośniej Prevotant. - Dla ciebie?

Wziąłem kartę próbując nie dać poznać po sobie najmniejszego wrażenia.

- Och, sądzę, że mogłoby mnie to zainteresować. - Wsunąłem kartę do kieszeni kaftana.

- A zatem dobiliśmy targu? - zapytał Prevotant.

Zawahałem się, lecz natychmiast poczułem jak karta pali mnie na piersiach. Czułem, że ta kobieta już rzuciła na mnie czar. Musiałem ją zobaczyć. Skinąłem głową. Prevotant potraktował skinienie jako urzędową pieczęć, uścisnął mi dłoń i mamrocząc coś pod nosem wyszedł czym prędzej z magazynu z gaworzącym stworkiem na ramieniu. Długo jeszcze nie mogłem zapomnieć tego chytrego spojrzenia i czułem, że postąpiłem głupio przyjmując kartę. Zamiast wziąć odzyskane złoto i udać się prosto do domu, by uczcić osobiste zwycięstwo nad magiem, poszedłem do tawerny, gdzie do późnej nocy piłem i grałem z przyjaciółmi. Winiak zmieszany z wigorem młodości rozwiał początkowe wahania. Dlaczego miałbym pozwolić, aby taka szumowina, jak Prevotant wywierała na mnie taki wpływ? Poza tym, czyż nie był on magiem? A czyż magowie nie byli zmorą rodziny Antero? Gdybym tam poszedł, mógłbym dać mu prztyczka w nos w imię mojej rodziny. Dlaczego miałbym tego nie zrobić?

Wymknąłem się mojej kompanii prosto w pogrążone w ciemnościach nocy miasto, aby poszukać lektyki, którą niewolnicy ponieśli wąskimi uliczkami. Kiedy wreszcie zatrzymali się, księżyc stał na niebie w najwyższym punkcie. Mocno podniszczony budynek, do którego sprowadziło mnie zaproszenie, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Prawdę mówiąc cała ulica stanowiła część dzielnicy pełnej kamieniczek, sklepów i tawern dla najniższej z klas wolnych. Jaszczurki i świnie walczyły tu o zdobycz grzebiąc w stertach śmieci. Wszedłem do kamienicy czując zwątpienie. Panujące wewnątrz ciemności i smród niemal zatykały dech w piersiach. Wyjąłem z kieszeni ogniste paciorki i wyszeptałem zaklęcie; zalśniły słabo. W wątłym świetle wnętrze wydało mi się jeszcze bardziej odpychające. Widziałem ciemne kształty przycupnięte pod zimnymi ścianami, a jakieś mniejsze stworzenia umykały mi spod nóg. Brnąłem jednak dalej wspinając, się po skrzypiących, rozklekotanych schodach, przechodząc uważnie ponad połamanymi stopniami i chrapiącymi cielskami.

Opary wina ulatniały się z mej głowy dość szybko w tych niezwykłych okolicznościach. Dotknąłem miecza wsuniętego w skórzaną pochwę, wtargnąłem bowiem w świat złodziei i czarownic. Ponownie zastanowiłem się nad trafnością decyzji. Wtedy do mych uszu dobiegły słabe dźwięki muzyki oraz śmiech. Na najwyższym piętrze ujrzałem olbrzymie odrzwia, przez które dobywała się cudowna woń kwiatów rozpraszająca wyziewy kamienicy, kojarzące się z biedą i zbyt wieloma nieudanymi zaklęciami. Pociągnąłem za łańcuch i rozdzwoniły się dzwonki. Odgłos kroków i po chwili drzwi otwarły się skrzypiąc w zawiasach. Snop światła zalał korytarz, więc podniosłem rękę zasłaniając oczy.

- W czym mogę pomóc, szlachetny panie? - rozległ się głęboki głos. Mój strój stanowił nieomylną oznakę klasy i bogactwa.

- Mam... zaproszenie - odparłem przecierając powieki, aby lepiej widzieć. - Gdzieś tutaj... zaraz... - Nerwowo przeszukiwałem kaftan w poszukiwaniu karty.

Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, serce skoczyło mi do gardła. Na twarzy mego rozmówcy ujrzałem ogromnego pająka z opasłym, bulwiastym odwłokiem i strzępiastymi kończynami. Jego wielkie, czerwone oczy wpatrywały się we mnie uporczywie. Pająk przemówił:

- Witaj, szlachetny panie.

Skrzętnie ukryłem ogarniającą mnie panikę, a w chwilę później doznałem ulgi. Pająk okazał się dopracowanym w najdrobniejszym szczególe tatuażem, totemem, a przede mną stał wysoki, kościsty mężczyzna o długiej, wąskiej twarzy i bladej skórze, która najwyraźniej rzadko widywała światło dzienne. Miał na sobie kosztowne, ozdobne, brokatowe szaty przepasane czerwoną szarfą.

- Późno już - rzekł mężczyzna - ale macie, panie, wyjątkowe szczęście. Melina jeszcze nie zaczęła tańczyć. - Wskazał ruchem ręki. - Tędy, proszę.

Wszedłem do szerokiego, dobrze oświetlonego holu wyłożonego grubymi, barwnymi dywanami z zachodnich krajów. Muzyka i śmiech wydawały się tu jeszcze głośniejsze. Mężczyzna spojrzał przez ramię. - Nazywam się Leego, młody panie. Jeśli mógłbym ci w czymkolwiek pomóc dzisiejszego wieczoru, szepnij tylko moje imię któremuś z niewolników.

Odzyskałem głos. - To bardzo miło z twojej strony, Leego. Niech Butala po wsze czasy obdarza cię swym uśmiechem.

Leego skinął głową, po czym otworzył na oścież duże, podwójne drzwi.

- Powitajmy naszego nowego gościa - obwieścił głośno. Odezwały się głośne, kobiece piski zadowolenia. Otoczyło mnie kilkanaście najpiękniejszych istot, jakie do tej pory widziałem w swoim życiu. Były nagie. Warto wyjaśnić, że nie należałem do tych całkiem niedoświadczonych młodzieńców. Podszczypywałem i poklepywałem po krągłych pośladkach wiele młodych służek. Nieraz na ojcowskich farmach buszowałem w sianie z moimi kuzynkami. W ostatnich latach figlowałem z tyloma dziewkami z tawern i panienkami za pół miedziaka, że mój ojciec zaczął się poważnie niepokoić, iż zdążam do samozagłady. Nigdy jednak, przenigdy, nie stanąłem twarzą w twarz z taką ilością godnych pożądania ciał. Każda następna wydawała mi się ładniejsza od poprzedniej; jedna była wysoka i króciutko ostrzyżona, a jej długie nogi i ręce wystarczyłyby, aby opleść w pasie nawet najtęższego mężczyznę. Inna miała piękne, płowe włosy i była na tyle niska, że z powodzeniem mogła przyjąć każdą pozycję, jaką tylko można sobie wyobrazić. Niektóre kusiły obfitymi kształtami, inne nadzwyczajną smukłością. Wszystkie chichotały i przysuwały się do mnie, otulając ściśle swymi powabami i pociągając w głąb pomieszczenia.

Ktoś zapytał jak mam na imię. - Almaryk - krzyknąłem. - Z rodziny Antero. - Usłyszałem, jak przekazywano sobie moje imię, a w chwilę później zdałem sobie sprawę, że leżę rozciągnięty pośród zwałów puchatych, perfumowanych poduszek, trzymając w dłoni kielich wypełniony po brzegi jakimś mocnym trunkiem. Naga kobieta u mego boku kusiła mnie przysmakami ze srebrnej tacy. W obawie, iż lada moment ta cudowna iluzja pierzchnie, zmuszając mnie do opuszczenia tego raju, rozejrzałem się dokoła, próbując zachować dystans, jakbym nie traktował tego doświadczenia poważnie.

Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Dostrzegłem około dwudziestu starszych mężczyzn: bogatych, na wysokich stanowiskach, śmiejących się i pochłoniętych rozmową. Podobnie jak ja, polegiwali na grubych, zdobionych brokatem poduszkach, w erotycznej asyście obnażonych służek Meliny. Obszerna komnata o półkolistym sklepieniu była dyskretnie oświetlona. Zza jedwabistych zasłon, zakrywających łukowate wejście po jednej stronie, dochodziły dźwięki delikatnej muzyki. Tuż obok stał masywny, złoty posąg Butali. Jej postać, szczuplejsza niż przedstawiało tradycyjne wyobrażenie, zachęcała raczej do czułości. Podłogę pokrywały puszyste dywany przywiezione z zachodnich krajów. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnych arcydzieł sztuki tkackiej; postacie na nich wiły się i splatały ze sobą w najróżniejszych erotycznych pozach. Ściany zdobiły malowidła przedstawiające dzikie orgie odbywające się we wszelkich możliwych miejscach, od leśnych polan po gościnne komnaty bogów i bogiń. W miedzianym kotle dymiły kadzidełka. Zamożniejsze kurtyzany wykorzystywały gęsty, czerwony dym do rozpalania męskiej wyobraźni. Dla mnie, owa sztuczka byłaby jedynie stratą czasu. Moja wyobraźnia zdążyła już rozgrzać się do czerwoności. Moja opiekunka wzięła z tacy kawałek brzoskwini oblanej miodem. Posłusznie otworzyłem usta.

Wtedy zobaczyłem Melinę... i znieruchomiałem w tej samej chwili. Opisywałem już jej niezwykłe piękno, wdzięk, inteligencję i umiejętności. Słowa te jednak należałoby uznać za zbyt ubogie, nie potrafiące właściwie nakreślić obrazu owej zmysłowej istoty, którą wówczas ujrzałem po raz pierwszy. Spoczywała na wyłożonym dywanami podwyższeniu, na niskiej, pozłacanej sofie w przeciwległym krańcu pomieszczenia. W przeciwieństwie do swych niewolnic miała na sobie kompletny strój: przezroczyste pantalony koloru ognioodpornych kamieni oraz bluzeczkę w tym samym odcieniu z idealnie skrojonym, równie przezroczystym kubraczkiem. Guziki, wykonane z rzadkich, drogocennych kamieni, świeciły ognistym blaskiem. Powab bosych, niewielkich stóp o pomalowanych na czerwono paznokciach podkreślały złote bransolety otaczające kostki. Szczupłe dłonie o długich, delikatnych palcach ozdobionych mieniącymi się pierścieniami były zakończone karminowymi paznokciami. Na delikatnych nadgarstkach podzwaniały kosztowne bransolety. Długie, kruczoczarne włosy spływały kaskadą aż do talii. Bawiła się ich kosmykami słuchając op...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin