Feist Raymond E. - Mistrz magii.rtf

(1274 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

RAYMOND E. FEIST

 

 

 

MISTRZ MAGII

 

(Tłumaczył: Mariusz Terlak)


MILAMBER I VALHERU

 

Tak, piękna królowo...

żaden z nas wtedy nie patrzył za siebie

Wierząc, ze jutro będzie tak jak dziś

i że chłopcami będziemy na zawsze.

William Szekspir, Opowieść zimowa, akt I, scena 2

(tłum. W. Lewik)


NIEWOLNIK

 

Konający niewolnik leżał na ziemi i krzyczał rozdzierająco. Dzień był niemiłosiernie gorący. Inni niewolnicy wyko­nywali swoją pracę, starając się nie słyszeć krzyku agonii. W obozie pracy życie miało bardzo niską cenę. Nie warto było zastanawiać się nad losem, który miał się stać udzia­łem wielu z nich. Umierający został pokąsany przez relli, stwora, który przypominał węża i zamieszkiwał moczary i bagna. Jad działał powoli, lecz pogryziony cierpiał niewysłowione katusze, wyjąc z bólu. Poza magią nie znano żad­nego leku. Ukąszony skazany był na powolną, lecz nieuchron­ną śmierć.

Cisza zapadła nagle, jak nożem uciął. Pug podniósł głowę. Wartownik Tsuranich wycierał zakrwawione ostrze miecza. Pug poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Przy uchu usłyszał szept Lauriego.

– Wygląda na to, że krzyk umierającego Toffstona prze­szkadzał naszemu szacownemu nadzorcy. Pug obwiązał się mocno liną w pasie.

– Przynajmniej skończył szybko.

Odwrócił się do wysokiego, jasnowłosego pieśniarza z kró­lewskiego miasta Tyr-Sog.

– Uważaj, Laurie. To stare drzewo może być spróch­niałe.

Zaczął wspinać się po pniu ngaggi, drzewa przypominają­cego świerk, a rosnącego na podmokłych gruntach i bagnach. Tsurani ścinali je, wykorzystując drewno i obfitość żywicy. W ich świecie prawie w ogóle nie było metali. Tsurani, zmu­szeni warunkami naturalnymi, do perfekcji opanowali sztu­kę wyszukiwania i wykorzystywania substytutów. Z drewna ngaggi po odpowiedniej obróbce można było uzyskać surowiec przypominający papier. Po wysuszeniu jasna masa stawała się niewiarygodnie twarda, co wykorzystywano przy produkcji wielu rzeczy codziennego użytku. Odciąganą z drewna żywi­cę stosowano do nasycania i zewnętrznego laminowania in­nych gatunków drewna, a także do wyprawiania skór. Ze skór poddanych odpowiedniej obróbce robiono pancerze, równie odporne na ciosy jak najdroższe kolczugi w Królestwie. Oręż Tsuranich wykonany z nasyconego i pokrywanego żywicą drewna niemal dorównywał twardością stali Midkemii.

Cztery lata spędzone w obozie pracy wśród bagien zahar­towały ciało Puga. Kiedy wspinał się na wysokie drzewo, twar­de jak stal muskuły napinały się sprężyście pod skórą opaloną na ciemny brąz przez ostre słońce świata Tsuranich. Twarz Puga okalała zmierzwiona broda.

Dotarł do pierwszych grubych konarów i spojrzał w dół na przyjaciela. Laurie stał po kolana w mętnej wodzie, tłukąc od­ruchowo owady, które były plagą okolic i przekleństwem ich pracy. Pug polubił Lauriego. Trubadur właściwie nie musiał się znaleźć w obcym świecie, ale z drugiej strony nikt mu nie kazał wędrować za patrolem wojsk Królestwa w nadziei, że ujrzy przybyszów z innego świata. Tłumaczył potem, że potrzebował inspiracji i materiału, aby tworzyć ballady, które miały go uczy­nić sławnym w całym Królestwie. Cóż, w rezultacie Laurie zobaczył znacznie więcej, niż miał nadzieję ujrzeć. Patrol, któ­remu towarzyszył, nadział się na główny trzon armii ofensywnej Tsuranich i Laurie dostał się do niewoli. Przybył do obozu na moczarach ponad cztery miesiące temu i on i Pug szybko zostali przyjaciółmi.

Pug wspinał się coraz wyżej i rozglądał bystro po konarach i korze pnia. Drzewa w Kelewanie zamieszkiwało mnóstwo równie ciekawych co niebezpiecznych stworów i stworzątek. Dotarł do miejsca, gdzie mógł łatwo odciąć wierzchołek. Znie­ruchomiał nagle. Kątem oka dostrzegł z boku jakiś ruch. Ode­tchnął z ulgą. To tylko iglak, mały stworek, który chronił się przed czujnym okiem naturalnych wrogów, udając kępkę igieł ngaggi. Na widok człowieka czmychnął po konarze i zwinnie przeskoczył na sąsiednie drzewo. Pug dla pewności jeszcze raz omiótł wzrokiem najbliższe sąsiedztwo i zaczął wiązać liny. Jego zadaniem było obcinanie czubków potężnych drzew, aby zmniejszyć zagrożenie przy zwalaniu drzewa.

Kilka razy dziabnął w korę ostrzem drewnianej siekiery. Po którymś razie ostrze zagłębiło • się w miękką papkę. Pug zbliżył nos do pnia i powąchał uważnie. Nie było wątpliwości, że poczuł zapach zgnilizny. Zaklął pod nosem. Spojrzał w dół.

– Laurie, to jest spróchniałe. Zawiadom nadzorcę.

Czekał, spoglądając w dal ponad wierzchołkami drzew. W powietrzu aż roiło się od dziwacznych owadów i przypomi­nających ptaki stworów. Chociaż minęły cztery lata, odkąd został niewolnikiem w tym świecie, ciągle jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do tutejszych form życia i przyrody. Nie róż­niły się one co prawda aż tak bardzo od tego, co znał z Mid­kemii, ale przez to właśnie zarówno podobieństwa, jak i róż­nice przypominały mu nieustannie, że nie był w domu. Przecież pszczoły powinny mieć czarno-żółtawe paski, a nie jasno-czerwone. Kto słyszał, żeby na skrzydłach orłów lśniły żółte pasy, a u mniejszych jastrzębi czy sokołów purpurowe?! Wiedział, że tak naprawdę nie były to pszczoły, orły czy jastrzębie, lecz podobieństwo było uderzające. Już łatwiej przychodziło mu zaakceptować o wiele dziwniejsze stwory na Kelewanie niż te podobne do zwierząt na Midkemii. Udomowiona, pociągowa needra o sześciu nogach, przypominająca do złudzenia robo­czego woła, któremu przyprawiono dodatkową parę klocowatych nóg, czy Cho-ja, stwór o budowie owada służący Tsuranim, a do tego mówiący ich językiem. Przez te cztery lata przy­zwyczaił się do nich. Gorzej było, kiedy kątem oka dostrzegł zbliżające się zwierzę i odwracał się, oczekując podświado­mie, że zobaczy coś znajomego z Midkemii, aby po sekundzie doznać bolesnego rozczarowania. W takich momentach świa­domość rozstania z domem docierała do niego z wyjątkową ostrością.

Z zadumy wyrwał go głos Lauriego.

– Nadzorca idzie.

Pug zaklął po cichu. Jeśli nadzorca, idąc do nich przez bagno, zamoczy się i ubłoci, będzie na pewno wściekły, a to oznaczało bicie i kolejne obcięcie i tak już skromnych racji żywnościowych. Już sam chwilowy przestój w wycince na pewno wprawił go w zły nastrój. Rodzinka norowców, sześcionogich stworzeń podobnych do bobrów, zadomowiła się pod wielkimi drzewami, podgryzając delikatne korzenie. Drze­wa chorowały, słabły i w końcu usychały. Miękkie, papkowate drewno gniło powoli, podchodząc wodnistą cieczą, aby w koń­cu zapaść się od środka pod własnym ciężarem i zwalić na ziemię. Po odkryciu wydrążonych przez norowce tuneli pod­kładano w nich co prawda trutkę, ale zwierzęta zdążyły już poczynić znaczne szkody.

Ochrypły głos przeklinający na czym świat stoi i towarzy­szące mu wściekłe rozchlapywanie mulistej wody oznajmiły przybycie Nogamu, ich nadzorcy. Chociaż sam był niewolni­kiem, udało mu się wspiąć na najwyższy, osiągalny dla nie­wolników, szczebel. Nie mógł co prawda nigdy liczyć na od­zyskanie wolności, jednak posiadał wiele przywilejów. Między innymi pod jego właśnie komendą znajdowali się żołnierze ze straży obozowej i wolni najemnicy. Tuż za Nogamu przyszedł młody żołnierz. Na jego obliczu malował się wyraz nie skry­wanego rozbawienia. Kiedy spojrzał w górę na Puga, chłopak miał okazję dobrze mu się przyjrzeć. Żołnierz miał gładko wygoloną twarz, na modłę obowiązującą pośród wolnych Tsuranich. Miał wystające policzki i prawie czarne oczy, tak cha­rakterystyczne dla większości przedstawicieli jego rasy. Ich wzrok spotkał się. Żołnierz jakby lekko skinął głową. Błękitna zbroja, którą miał na sobie, nie była znana Pugowi, co jednak przy dziwnej strukturze i organizacji armii Tsuranich wcale go nie zdziwiło. W ich świecie każdy miał swoją mniejszą czy większą armię, nawet poszczególne rodziny, majątki ziem­skie, prowincje czy miasta. Zrozumienie wzajemnych zależ­ności i powiązań między nimi w ramach struktury Imperium wykraczało poza jego pojmowanie.

Nadzorca stanął pod drzewem, unosząc wysoko nad błotem swoją szatę. Burczał coś pod nosem jak rozeźlony niedźwiedź, którego zresztą do złudzenia przypominał. Zadarł głowę do góry.

– Co znowu z tym drzewem?

Pug, który poza kilkoma starymi niewolnikami Tsuranich był w obozie najdłużej, opanował język Tsuranich lepiej niż inni niewolnicy z Midkemii.

– Śmierdzi zgnilizną. Powinniśmy chyba przygotować in­ne drzewo, a to zostawić w spokoju, Panie Niewolników. Nadzorca potrząsnął wściekle pięścią.

– Śmierdzące lenie! Drzewo jest zdrowe. Szukacie tylko pretekstu, aby nie pracować. Zabieraj się natychmiast do ro­boty! Ścinaj!

Pug westchnął. Sprzeczanie się z Niedźwiedziem, jak nazy­wali go wszyscy niewolnicy z Midkemii, nie miało najmniejsze­go sensu. Coś go najwyraźniej gryzło, a płacili za to oczywiście niewolnicy. Zaczął rąbać i po chwili czubek spadł na ziemię. Z przeciętego pnia buchnął kwaśny odór zgnilizny. Pug błyska­wicznie odwiązał liny. W chwili, kiedy przyczepiał do pasa ostatni kawałek, tuż przed nim rozległ się rozdzierający trzask.

– Uwaga! Leci! – krzyknął do stojących na dole. Rozbiegli się natychmiast. Wśród pracujących w lesie okrzyk „leci” nigdy nie był ignorowany. Po odcięciu wierz­chołka pień rozszczepił się u góry na pół. Chociaż nie zdarzało się to często, czasami jednak, gdy proces gnicia był daleko posunięty, najmniejsze naruszenie kory powodowało rozszcze­pienie i zawalanie się drzewa rozrywanego na boki ciężarem konarów. Gdyby Pug był nadal przywiązany, liny przed roze­rwaniem przecięłyby go na pół.

Pug ocenił błyskawicznie kierunek upadku pnia. W chwili, kiedy połówka, na której stał, zaczęła się przechylać, odepchnął się mocno i skoczył. Uderzył płasko plecami o wodę, starając się, aby jej powierzchnia jak najbardziej złagodziła siłę ude­rzenia. W tym miejscu woda miała tylko około pół metra głę­bokości i po uderzeniu o powierzchnię nastąpiło drugie, sil­niejsze, o dno, ale ponieważ było ono muliste, Pug nie odniósł większej szkody. Chłopak krzyknął rozdzierająco, kiedy impet uderzenia wypchnął powietrze z płuc. Zawirowało mu w gło­wie, lecz nie stracił przytomności. Działając bardziej podświa­domie niż celowo, usiadł i zaczął gwałtownie, jak ryba, chwy­tać powietrze ustami.

Niespodziewanie ogromny ciężar uderzył go w brzuch, pozbawiając oddechu i wciskając głowę pod wodę. Przygniótł go ogromny konar. Z najwyższym trudem wystawił usta po­nad powierzchnię, by złapać haust powietrza. Płuca płonęły żywym ogniem. Zaczerpnął gwałtownie powietrza i do środka wdarła się woda. Zaczął się dusić. Kaszląc i prychając na wszystkie strony, usiłował zwalczyć narastającą panikę. Z ca­łych sił napierał na przygniatający go ciężar. Na próżno, konar był zbyt ciężki. Głowa niespodziewanie znalazła się ponad wodą.

– Pluj, Pug! Pluj, ile wlezie! – krzyczał Laurie. – Wypluj muł, bo dostaniesz bagiennej gorączki płuc.

Pug zaczął kaszleć i pluć jak szalony. Laurie trzymał jego głowę nad powierzchnią wody, umożliwiając mu normalne od­dychanie.

– Unieście konar! Ja go wyciągnę.

Rozchlapując wysokie fontanny mulistej wody, nadbiegło kilku ociekających potem niewolników. Zanurzyli ramiona, chwycili drewno i z trudem unieśli o kilka centymetrów. Nic z tego, Laurie nadal nie mógł wyciągnąć Puga.

– Przynieście siekiery. Trzeba odciąć konar od pnia. Kilku z nich ruszyło po siekiery, lecz powstrzymał ich głos Nogamu.

– Wracać! Zostawcie go. Nie ma na to czasu. Trzeba ścinać następne drzewa.

– Nie możemy go tak zostawić! – wrzasnął Laurie. – Utopi się!

Nadzorca podbiegł do Lauriego i z całej siły uderzył go pejczem w twarz, rozcinając mu głęboko skórę na policzku, lecz Laurie nie puścił głowy przyjaciela.

– Z powrotem do roboty, niewolniku! Wieczorem dosta­niesz baty za to, że odezwałeś się do mnie w ten sposób. Są inni, którzy potrafią ścinać wierzchołki. Puszczaj go!

Znowu uderzył pieśniarza. Laurie skrzywił się boleśnie, lecz nie wypuścił głowy Puga z rąk.

Nogamu wzniósł ramię do trzeciego uderzenia, kiedy po­wstrzymał go jakiś głos z tyłu: – Odciąć gałąź i wyciągnąć niewolnika!

Laurie podniósł wzrok i zobaczył, że słowa te wypowie­dział młody żołnierz, który towarzyszył nadzorcy. Nogamu, nie przyzwyczajony, aby kwestionowano jego rozkazy, odwró­cił się błyskawicznie i w ostatniej chwili przygryzł wargi, aby nie powiedzieć tego, co zamierzał. Skłonił nisko głowę.

– Wedle woli mego pana.

Dał znak niewolnikom z siekierami, aby uwolnili Puga, i po chwili chłopak został wyciągnięty spod konara. Laurie wziął go na ręce i zaniósł pod nogi młodego żołnierza.

Pug wykaszlał ostatnie kropelki wody i wydusił ochrypłym szeptem: – Dziękuję, panie... za uratowanie mi życia...

Młodzieniec nie odezwał się ani słowem. Poczekał, aż zbli­ży się nadzorca, i zwrócił się do niego:

– To niewolnik miał rację, a nie ty. Drzewo było rzeczy­wiście zmurszałe. Nie miałeś prawa karać go za swój błąd i zły humor. Powinieneś otrzymać baty, ale szkoda marnować na to czas. Praca posuwa się powoli. Mój ojciec nie jest zadowolony.

Nogamu skłonił się nisko.

– Straciłem honor i twarz przed moim panem. Czy udzie­lisz, panie, pozwolenia, abym odebrał sobie życie?

– Nie. To zbyt wielki honor dla ciebie. Wracaj do pracy. Twarz nadzorcy poczerwieniała z bezsilnej wściekłości i wstydu. Wskazał pejczem na Puga i Lauriego.

– Wy dwaj, natychmiast wracać do roboty!

Laurie powstał, Pug także próbował się podnieść. Kolana trzęsły się pod nim z wyczerpania i nerwów po dramatycznej walce o życie. Po kilku próbach udało mu się.

– Zwalniam tych dwóch z pracy na resztę dnia – powie­dział młody panicz. – Ten – wskazał na Puga – nie na­daje się w tej chwili do niczego. Tamten opatrzy mu rany zadane przez ciebie, żeby nie wdało się zakażenie. – Odwrócił się do strażnika. – Zaprowadź ich do obozu i zajmij się nimi.

Pug był bardzo wdzięczny za okazane serce nie tyle ze względu na samego siebie, co raczej ze względu na Lauriego. On sam po krótkim odpoczynku mógł przecież powrócić do pracy, lecz otwarte rany na bagnie oznaczały niechybną śmierć w mę­czarniach. Wysoka temperatura, brud i muł stanowiły doskonałą pożywkę dla wielu infekcji, których nie potrafiono leczyć.

Poszli za strażnikiem. Kiedy opuszczali teren wyrębu, Pug zauważył, że nadzorca patrzy za nimi z zimną nienawiścią w oczach.

Deski podłogi zatrzeszczały. Pug natychmiast przebudził się. Wyrobiona w czasie pobytu w niewoli instynktowna ostroż­ność podszepnęła mu, że ten dźwięk nie powinien się pojawić w baraku w środku nocy.

Wpatrywał się intensywnie w mrok. Kroki zbliżały się, aby po chwili zatrzymać się u stóp jego posłania. Usłyszał, jak śpiący obok Laurie gwałtownie wciąga powietrze. Tru­badur też się przebudził. Nie tylko on, pomyślał, pewnie po­łowa niewolników w baraku wyczekiwała z napięciem na to, co się teraz stanie. Obcy wahał się przez moment. Pug czekał. Nerwy miał napięte do ostatnich granic. Coś sieknęło cicho i Pug, nie czekając ani sekundy, stoczył się błyskawicznie z posłania. Na matę spadł jakiś ciężar, a po chwili jego uszu doszedł głuchy odgłos sztyletu uderzającego w miejsce, gdzie przed sekundą znajdowała się jego pierś. W pomieszczeniu zawrzało nagle. Niewolnicy wydzierali się wniebogłosy. Ktoś z głośnym tupotem bosych stóp biegł w stronę drzwi.

Pug wyczuł raczej, niż zobaczył wyciągające się do niego w mroku ręce. Klatkę piersiową przeszył potworny ból. Sięgnął na ślepo przed siebie, starając się wyrwać napastnikowi sztylet. Kolejny świst ostrza w ciemności. Pug złapał się za rozciętą głęboko prawą dłoń. Napastnik znieruchomiał nagle. Pug wy­czuł, że ciało niedoszłego zabójcy zostało przygniecione przez kogoś trzeciego.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wbiegli żołnierze z latarniami w rękach. Pug spojrzał na podłogę. Laurie leżał rozciągnięty na nieruchomej postaci Nogamu. Niedźwiedź dy­szał jeszcze, ale sądząc ze sterczącego spomiędzy żeber szty­letu, niewiele zostało mu życia.

Do baraku wszedł młody żołnierz, który rano ocalił życie Pugowi i Lauriemu. Reszta rozstąpiła się przed nim z szacun­kiem. Stanął koło trzech uczestników bójki.

– Nie żyje? – spytał krótko.

Oczy nadzorcy rozchyliły się z trudem.

– Żyję, mój panie... – wyszeptał ledwo słyszalnym gło­sem – lecz umrę od klingi... – Zlaną potem twarz rozjaśnił słaby, lecz wyzywający uśmieszek.

Młody żołnierz nie pokazał nic po sobie, lecz oczy zago­rzały strasznym gniewem.

– Nie sądzę – wycedził cicho przez zęby. Odwrócił się do dwóch najbliżej stojących żołnierzy. – Wyprowadzić go natychmiast na zewnątrz i powiesić. Jego klan nie będzie śpie­wał pieśni o chwalebnej i honorowej śmierci. Zostawcie ciało, niech zeżre je robactwo. To będzie przestroga, że należy wy­konywać moje polecenia. Marsz!

Twarz konającego pobladła nagle.

– Panie! Nie... – wyszeptał drżącymi wargami – po­zwól mi umrzeć od klingi... błagam... tylko parę minut... – W kącikach ust pojawiła się krwawa piana.

Dwóch krzepkich wartowników schyliło się i nie zważając na jego ból, wywlokło krzyczącego przeraźliwie Nogamu na dwór. Strach przed stryczkiem wyzwolił w nim na moment, w ostatniej chwili życia, resztki energii.

Zgromadzeni w baraku zamarli w bezruchu jak posągi. Po chwili wycie nadzorcy przeszło w krótki, zdławiony okrzyk śmierci. Zapadła pulsująca w uszach cisza. Młody oficer zwrócił się do Puga i Lauriego. Pug usiadł z trudem. Z długiej, płytkiej rany na piersi sączyła się krew. Lewą ręką podtrzymywał skrwa­wioną prawą dłoń. Ta rana była bardzo głęboka. Nie mógł po­ruszać palcami.

– Podnieś rannego przyjaciela i chodź ze mną – powie­dział oficer do Lauriego. Trubadur dźwignął Puga na nogi i wyprowadził go z baraku. Oficer zaprowadził ich do swojej kwatery i polecił wejść do środka. Zawołał strażnika i rozkazał, aby sprowadzono obozowego lekarza. Czekali na niego w mil­czeniu. Lekarzem był stary Tsurani ubrany w szaty kapłana jednego z ich bogów, chociaż żaden z chłopców nie wiedział którego. Obejrzał dokładnie rany Puga i stwierdził, że cięcie na piersi jest powierzchowne. Gorzej było z ręką.

– Rana jest głęboka. Zostały przecięte mięśnie i ścięgna. Zagoi się oczywiście po pewnym czasie, lecz ruchy i siła mięś­ni dłoni będą ograniczone. Tą ręką będzie mógł wykonywać jedynie najprostsze czynności.

Oficer kiwnął głową, a na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz: mieszanina obrzydzenia i zniecierpliwienia.

– W porządku. Opatrz rany i zostaw nas. Lekarz oczyścił rany, założył kilka szwów na dłoń i za­bandażował. Na odchodnym ostrzegł Puga, aby nie zanieczy­ścił ran. Pug zastosował stare ćwiczenie umysłowe, aby zła­godzić ból i napięcie.

Po wyjściu lekarza młody oficer przyglądał się im obu przez dłuższą chwilę.

– Zgodnie z prawem powinienem was kazać powiesić za zabicie nadzorcy.

Nie odzywali się ani słowem. Niewolnicy nie mieli prawa zabierać głosu, dopóki nie otrzymali takiego polecenia.

– Ale ponieważ to ja go powiesiłem, mam prawo darować wam życie, jeżeli jest to w zgodzie z moimi planami. Mogę was ukarać za zranienie nadzorcy – zawiesił na moment głos – czujcie się ukarani.

Machnął ręką.

– Zostawcie mnie teraz, ale zameldujcie się o świcie. Mu­szę zdecydować, co z wami począć.

Wyszli, zdając sobie doskonale sprawę, jakie mieli szczę­ście. Według wszelkich prawideł sztuki u Tsuranich, powinni teraz dyndać na sznurze obok byłe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin